Kinematografia zajmowała się legendą o Królu Arturze wielokrotnie, raz lepiej, raz gorzej, ale to co wymyślił Gue Ritchie woła o pomstę do nieba, a przecież reżyser ten „wysmażył” chociażby Kryptonim UNCLE czy Sherlocka.
Jeżeli nastawiamy się na duszny klimat zamkowy, pochodnie w piwnicach, piękne księżniczki krążące po korytarzach i brawurowych rycerzy poprawiających swoje zbroje to…. to nie jest ten film. Na dzień dobry zobaczymy – mniemam, iż wymaga tego poprawność polityczna – czarnoskórego „rycerza”, który pasuje tutaj jak wół do karety. Później jest niestety jeszcze gorzej. Z marszu musimy się nastawić, iż klimatu średniowiecza tutaj nie uświadczymy, wchodzimy w totalne fantasy i efekt tego zabiegu jest opłakany w skutkach
Kiedy opowiada się historię fantasy, z postaciami fantasy, ważne jest ustalenie zasad, bo inaczej film wkracza w śmieszność i całkowitą nielogiczność. Niestety właśnie tak jest w tej produkcji. Bohaterowie zjawiają się, nagle osiągają zdolności które dla widza są całkowicie „z czapy”, nie ma żadnej logiki w prowadzeniu postaci.
W efekcie oglądając to dzieło w atmosferze rozpaczy jesteśmy przenoszeni z jednej sceny do drugiej bez większego sensu, chcielibyśmy zobaczyć jakieś elementy średniowiecznej walki, ale zamiast tego otrzymujemy jakże pasujące tutaj walki karate. Masakra.
Związanie się z postaciami także nie ma najmniejszego sensu chociażby przez ich debilne imiona. Główna bohaterka nawet takiego nie ma, bo jest magiem. Szukamy Sir Lancelota czy Ginewry? To nie tutaj …
Może ten film broni się wizualnie, ale gdybym chciał oglądać latające smoki i słonie to bym poszedł może na coś z góry traktujące o tej tematyce. Muzycznie także wkraczamy w erę hop siup, nie nastawiajmy się na nic w klimacie „królestwa niebieskiego”.
Jeżeli ktoś może to niech unika jak ognia tego filmu.