Niemal trzygodzinny koncert zespołu Dave Matthews Band dostarczył niezapomnianych emocji. Przedstawia je Roman Soroczyński.
Dave Matthews Band jest jednym z najpopularniejszych obecnie zespołów w USA. Wymienia się go równocześnie np. z Brucem Springsteenem. Choć w Polsce grupa nie ma tak licznego grona fanów jak w USA, to jednak jest ich też całkiem spora rzesza. Najlepszym tego dowodem była wypełniona niemal po brzegi hala COS Torwar w Warszawie. Ci, którzy przyszli, przeżyli niesamowite emocje. Blisko trzygodzinne spotkanie z dostarczyło niezapomnianych emocji. Było na nim wszystko, co powinno być: gitarowe riffy, wielominutowe popisy instrumentalne podkreślane grą świateł, żywa reakcja fanów… słowem – porządna muzyka w godnej oprawie.
Zachwyciły mnie „pojedynki” między trębaczem (Rashawn Ross) a saksofonistą (Jeff Coffin) oraz gitarzystą (Tim Reynolds) a klawiszowcem (Arthur „Buddy” Strong). Wspaniale uzupełniali ich Carter Beauford na perkusji oraz gitarzysta basowy Stefan Lessard.
Zastanawiałem się, jakim cudem lider zespołu, Dave Matthews, potrafi grać na gitarze, a jednocześnie bardzo szybko poruszać nogami. Przypominało mi to marionetkę poruszaną przez lalkarza za pomocą sznurków. Tyle że tu nie było sznurków, lecz żywy (i to bardzo!) człowiek.
Sam koncert wypełniły zarówno starsze, jak i zupełnie nowe utwory z ostatniej płyty Come Tomorrow. Jako pierwsze publiczność usłyszała What Would You Say i Warehose z jednego z wcześniejszych albumów Under the Table and Dreaming. Trzeci utwór, That Girls Is You, pochodzi z kolei z najnowszego krążka. Na słynne Crush fani zareagowali okrzykami radości. Siedziałem z boku widowni i widziałem, jak nastrojowy kawałek rozkołysał przybyłych. Niemałe poruszenie wywołał Sledgehammer – utwór śpiewany w oryginale przez Petera Gabryela.
Spokojne You And Me z siódmego studyjnego albumu Big Whiskey and the GrooGrux King znowu pozwoliło nieco zwolnić tempa. Ants Marching – ostatnia przed bisem piosenka – tym razem z pierwszej płyty Remember Two Things, z powrotem wprawiła w zabawowy nastrój. Jeszcze tylko na bis zabrzmiały The Space Between i All Along the Watchtower. Końcówka koncertu zadowoliła z pewnością najbardziej wybrednych. „Zaplątał” się do niej nieśmiertelny, ponadczasowy i na zawsze przebój przebojów – Stairway to Heaven Led Zeppelin. I to było zwieńczenie na miarę solidnego koncertu. Nic dziwnego zatem, że wszyscy opuszczający Torwar byli bardzo zadowoleni.
Z pewnością fani dostali dzisiaj to, na co czekali: przegląd utworów zespołu mógł zadowolić najbardziej wybrednych. Gitarowe solówki, instrumentalne popisy wszystkich chłopaków, a zwłaszcza prawdziwy kunszt „chłopaka z gitarą” czyli Dave’a Matthewsa potwierdziły, że ich popularność w Europie już dawno powinna dorównać tej w Stanach Zjednoczonych! A poza tym robią niesamowitą atmosferę. To był naprawdę solidny koncert!
– powiedział Marek Kurzawa z agencji Prestige MJM, która po raz drugi zorganizowała w Polsce koncert grupy.
Muszę jednak włożyć łyżeczkę dziegciu do tej beczki miodu! Otóż, na początku koncertu szwankowało nagłośnienie. W pewnym momencie Dave Matthews, wyrwał słuchawkę z ucha. Sądzę, że nie jest to wina akustyków zespołu, bo później było znacznie lepiej. Po prostu po raz kolejny przekonaliśmy się, że Warszawa nie ma porządnej sali koncertowej!