0

Nowy dyrektor ZDM

ul. Świętokrzyska po przebudowie
fot. S. Skibiński

Łukasz Puchalski, pełniący wcześniej funkcję Pełnomocnika  m.st. Warszawy ds. Komunikacji Rowerowej, objął stanowisko dyrektora Zarządu Dróg Miejskich.

 Puchalski to młody i bardzo ambitny oraz pracowity urzędnik, dotychczasowy zastępca dyrektora Zarządu Transportu Miejskiego. Nie ulega wątpliwości, że jest to człowiek wyjątkowy. Jego nominacja to dobry ruch i ukłon w stronę nowego pokolenia pracowników nie skażonych anachronicznym podejściem do urzędniczych obowiązków.

Ludzi takich jak on dotychczas ratusz ani nie doceniał ani, tym bardziej, nie promował. A szkoda, bo wprowadzają oni nową jakość w pracę urzędu miasta. Na dyrektorskich fotelach zasiadają „suchary” – ludzie kompletnie niereformowalni i (zazwyczaj) nie do ruszenia.

Czy jednak dobrze się stało, że osoba, która dotychczas pełniła szczytną rolę rzecznika rozwoju ruchu rowerowego została dyrektorem ZDM?

Należy oddzielić dotychczasowe dokonania Pana Puchalskiego i jego ciężką pracę od zadań jakie stoją przed nim na nowym stanowisku. Jako pełnomocnik ds. komunikacji rowerowej zrobił on bardzo wiele dobrego. To nie ulega kwestii. Istnieje jednak uzasadnione podejrzenie, iż – pomimo deklaracji o dążeniu do równowagi pomiędzy różnymi środkami transportu – równowagi tej zabraknie.

Świadczą o tym jego pierwsze zapowiedzi o nieuniknionym dalszym ograniczaniu liczby samochodów.

Pan dyr. Puchalski cierpi bowiem na ewidentną obsesję samochodową. Najlepszym dowodem są jego własne słowa z wywiadu dla TVN Warszawa:

Natężenie ruchu samochodowego rośnie szybciej niż przepustowość dróg. Tak jest wszędzie, nawet w Dubaju, gdzie budowali po 8 pasów, licząc że starczy na kilkadziesiąt lat, a zatkało się już po kilku. Jeśli będziemy poszerzać ulice kosztem chodników, to co się stanie z pieszymi? Wsiądą do samochodów. Z rowerzystami to samo. I korek będzie większy, a nie mniejszy. Ten proces trzeba odwrócić.

To, co mówi dyr. Puchalski jest absurdalne (choć oparte na światłych teoriach, potwierdzonych w wieloletnich strategiach miasta). Nikt nie twierdzi przecież, że w Warszawie należy poszerzać ulice. A już na pewno nie kosztem chodników. Wizja zagarnięcia całej przestrzeni miejskiej przez samochody jest tyleż apokaliptyczna co niedorzeczna. Ale na pewno świetnie brzmi i legitymizuje wszelkie działania eliminujące ruch.

Najprościej jest powiedzieć, że samochody będą (o ile dzielne miasto temu nie zapobiegnie) napływać bez umiaru i korkować każdą przestrzeń. Tyle, że jeśli powstanie obwodnica a transport publiczny będzie sprawny, to nic takiego nie nastąpi. Bo po mieście poruszać się będą ci, którzy muszą. Tymczasem teraz wszyscy udają, że jak się zamknie ulice i zawęzi, to potrzeby znikną. Nie, nie znikną.

Miasto (wg definicji  PWN) to skupisko ludzkie, przeciwstawiane wsi, charakteryzujące się zagęszczoną zabudową, zróżnicowaną strukturą społeczną mieszkańców, utrzymujących się w większości z zajęć nierolniczych — handlu, rzemiosła, przemysłu i usług.             

Od lat 90. podwoiła się liczba stołecznych samochodów. Ale nie przybyło ulic i parkingów. Wręcz przeciwnie. Dla władz miasta, tymczasem, lekarstwem na problemy jest zawężanie istniejących ulic i likwidacja niezbędnych mieszkańcom parkingów. Toż to wylewanie dziecka z kąpielą. Jak bowiem mieszkać w centrum i jak prowadzić tu interesy? Najprościej jest wszystkich kierowców konsekwentnie wypłoszyć.

Tymczasem – biorąc poprawkę na współczesne trendy i działania pro ekologiczne (jak najbardziej słuszne) należy pamiętać, iż warszawskie śródmieście to przecież nie tylko ścisłe historyczne centrum o znaczeniu turystycznym ale również (a może przede wszystkim) ogromna dzielnica mieszkaniowa i biznesowa. Jej istotą jest transport. Można go w dużym stopniu „ucywilizować” (poprzez transport publiczny oraz ruch rowerowy i pieszy), ale nie można go wyeliminować, bo niezmiennie jego podstawą są samochody.

Ruch samochodowy jest, był i będzie. Tyle, że po tych wszystkich zabiegach (jak pokazuje przykład ul. Świętokrzyskiej) ugrzęźnie on w korkach. A miasto powoli zacznie obumierać.  Bo nie potrzebuje kolejnych deptaków i kawiarnianych stolików a miejsc do parkowania i normalnej, codziennej aktywności komunikacyjnej. Aby prowadzić biznes, trzeba móc dojechać i stanąć. No i jaką przyjemnością jest siedzenie w ogródku przy ulicy, na której całą dobę dymią samochody (które nie mogąc płynnie się przemieszczać stoją zamiast jechać)?

I co z tymi, którzy w centrum mieszkają? Jak mają normalnie funkcjonować, gdy nie mogą zaparkować samochodu pod własnym domem? Jak starsi ludzie mają dotrzeć do lekarza, gdy parkują prywatny samochód daleko od domu? Kto pomyślał o osobach niedołężnych i rodzinach wielodzietnych?

Pod hasłem dbałości o dobro mieszkańców, właśnie tym mieszkańcom wydziera się możliwość decydowania. To się nazywa uszczęśliwianie na siłę. W rezultacie o tym jak się żyje w centrum decydować będą osoby, które tam nie mieszkają (patrz Pani Prezydent). Ale mają wizję krainy wiecznej szczęśliwości wolnej od samochodów i od spalin.

Czy jednak ktoś tych mieszkańców zapytał czy im się to podoba?

 

24 czerwca 2015 22:51
[fbcomments]