Trzy koncerty – trzy wzruszające wieczory. Na każdym z nich był Roman Soroczyński.
Nie zawsze udaje się zapowiedzieć takie koncerty, w jakich chciałoby się uczestniczyć. Jednak podczas prezentowania wybranego repertuaru na marzec 2025 roku trafiłem w środek tarczy. Trzy koncerty były szczególnie wzruszające.

7 marca w Klubie Politechniki Warszawskiej Stodoła wystąpiła Magda Umer. Podczas imprezy Magda Umer – Koncert Jubileuszowy 55 / 75 znakomita Artystka przypomniała, że właśnie w Stodole rozpoczynała swoją karierę artystyczną, a niedawno minęło 55 lat od Jej pierwszego występu. Mistrzyni interpretacji poezji śpiewanej wykazała się dużym dystansem wobec siebie: jeśli podczas zapowiedzi zdarzały się Jej drobniutkie przejęzyczenia, śmiała się, że popełnia je osoba, która uzyskała tytuł Mistrza Mowy Polskiej. Bardzo podobały mi się te zapowiedzi: przebijał z nich szacunek wobec twórców utworów – autorów i kompozytorów. Niemal z każdą piosenką wiązała się jakaś ciekawa historia czy anegdota.
Tak się złożyło, że 7 marca mijała 28 rocznica śmierci Agnieszki Osieckiej. Zatem Magda Umer zaśpiewała dziewięć utworów, które poetka stworzyła. Usłyszeliśmy m.in.: Pogodę na szczęście, Lunę srebrnooką, walc z filmu Noce i dnie, Miłość w Portofino, Jeżeli miłość jest, Życie nie stawia pytań i Uciekaj moje serce. Piosenka Ach Panie, Panowie stała się pretekstem do wspomnienia skromności jej kompozytora, Bułata Okudżawy, zaś Oczy Tej małej do przypomnienia jednej z interpretatorek, Anny Szałapak. Niezwykle zabrzmiał utwór Żegnaj mi, Krakowie Mordechaja Gebirtiga, przetłumaczony przez Agnieszkę Osiecką, z muzyką Ewy Korneckiej.

Artystka przypomniała również inne osoby, które stanowczo za wcześnie odeszły. Piosenka O niebieskim pachnącym groszku była okazją do wspomnienia niedawno zmarłego kompozytora Wojciecha Trzcińskiego oraz współwykonawcy (razem z Magdą Umer), Andrzeja Nardellego. Już szumią kasztany oraz Jeśli myślisz wyszły spod pióra Andrzeja Woyciechowskiego, słynnego twórcy jednej z rozgłośni radiowych. Zimy żal i Dobranoc (Już czas na sen) – to Starsi Panowie, czyli Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski.
Artystka nie omieszkała zaprezentować piosenki Jest cudnie swojego autorstwa. Oczywiście, nie mogło zabraknąć Koncertu jesiennego na dwa świerszcze Wojciecha Niżyńskiego i Krzysztofa Knittela – utworu, z którym Magda Umer wypłynęła na szerokie wody, zaś na zakończenie koncertu usłyszeliśmy Jeszcze w zielone gramy, które było hołdem dla Wojciecha Młynarskiego i Jerzego Matuszkiewicza.

Magda Umer nie była na scenie sama. Towarzyszyli Jej znakomici muzycy pod kierownictwem Wojciecha Borkowskiego: Paweł Stankiewicz (gitara), Maciej Szczyciński (bas), Fabian Włodarek (akordeon) i Piotr Maślanka (perkusja). Niezwykła, pełna wzruszeń i wspomnień, atmosfera została spotęgowana po pojawieniu się Orkiestry Pałacowej Terminalu Kultury Gocław pod dyrekcją Andrzeja Borzyma. Dzięki temu znane kompozycje nabrały młodzieńczej świeżości.

Nic dziwnego zatem, że publiczność bawiła się znakomicie i – moim zdaniem – Magda Umer będzie musiała wycofać się ze stwierdzenia, iż Jej elektorat to nie najweselsi ludzie. Jeżeli tak uważała, to żywiołowa reakcja publiczności podczas koncertu w Stodole wyprowadziła Ją z „mylnego” błędu.

Równie dobrze bawiły się osoby, które 8 marca dotarły do Sali Balowej Zamku Królewskiego w Warszawie, gdzie Mazowiecki Teatr Muzyczny im. Jana Kiepury zorganizował IX Królewski Koncert w Dniu Kobiet. Tradycją tych koncertów stały się występy mężczyzn śpiewających różnymi głosami. W tym roku zaśpiewali: Dominik Sutowicz – tenor, Rafał Siwek – bas oraz Grzegorz Hyży – vocal. Towarzyszyła im Orkiestra Symfoniczna Mazowieckiego Teatru Muzycznego im. Jana Kiepury pod batutą Pawła Tomaszewskiego. Całości wieczoru, dopełniał, prowadząc konferansjerkę w dyskretny sposób, jego gospodarz – Grzegorz Miśtal.

Przekrój utworów był niezwykle urozmaicony. Widzowie usłyszeli standardy (Strangers in the Night Franka Sinatry), utwory pochodzące z oper (Arioso Zbigniewa z opery „Straszny Dwór” i aria La Fleur Que Tu M’Avais Jetée z opery „Carmen”) czy z musicali (Gdybym był bogaczem… z musicalu „Skrzypek na dachu”). Pojawiły się pieśni znane z różnych państw: Granada Augustina Lary z Meksyku czy Core ‘Ngrato Salvatore Cardillo z Włoch, a konkretnie z Neapolu. Grzegorz Hyży wprowadził do dostojnych wnętrz Zamku nowoczesne, popowe brzmienia, śpiewając m.in. Króla nocy, O Pani oraz Kochanie to ja.

Nie mogło zabraknąć utworów, które niegdyś wykonywał patron Mazowieckiego Teatru Muzycznego, Jan Kiepura. Zabrzmiała więc Ninon, ach uśmiechnij się Bronisława Kapera, a na zakończenie trzej panowie – tradycyjnie – zaśpiewali Brunetki, blondynki. Warto zwrócić uwagę, że melodię ostatniego utworu skomponował Robert Stolz, zaś polskie słowa wyszły spod pióra… kobiety – Marceliny Halicz.

I nie był to jedyny kontrast tego pięknego wieczoru, podczas którego publiczność doświadczyła wielu momentów wzruszenia, a jednocześnie chwil radości i śmiechu.
Z całą pewnością do kategorii wzruszających koncertów należy zaliczyć występ Juliena Dassina w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Francuski artysta zaprezentował najpiękniejsze, do dziś poruszające serca słuchaczy na całym świecie, utwory swojego ojca, Joe Dassina.

Na początku koncertu stałem blisko sceny. W pewnym momencie muzycy zaczęli grać znaną melodię, nie poruszając ustami, a ja słyszę męski głos. Okazało się, że to Julien Dassin wszedł głównym wejściem i, idąc przez widownię, śpiewał Salut. Już ze sceny zaśpiewał Le Chemin de Papa, czyli (w wolnym tłumaczeniu) Sposób taty. I ten tytuł, moim zdaniem, dobrze oddaje patent 45-letniego piosenkarza. Po wesołej piosence Le petit pain au chocolat przyszedł czas na melancholijne – jak sam tytuł wskazuje – Si tu t’appelles mélancolie. Później zabrzmiały między innymi: Ca va pas changer le monde, Salut Les Amoureux, Et Si Tu N’Existais Pas, Siffler sur la colline, C’est la vie, Lily, Le café des trois colombes, À Toi oraz wiele innych. Przed Il était une fois nous deux zaprosił do tańca, z czego skorzystały niektóre pary. Refren piosenki L’ Amérique w pewnym momencie zamienił się w „Wiwat, Polska”, czym artysta rozbawił publiczność. Po Ça m’avance à quoi? zszedł na widownię i zaprosił na scenę jedną z fanek. Obydwoje usiedli na stołkach i Julien zaśpiewał rzewne L’Été Indien. Widać było, że zaproszona pani znała tekst i chciała też zaśpiewać, ale nie przekazano jej mikrofonu.

Najbardziej wzruszyłem się, kiedy Julien Dassin zaśpiewał kolejny piękny utwór, Et si tu n’existais pas, w duecie z… Joe Dassinem. Syn stał na scenie, a ojciec, który umarł w 1980 roku, pojawił się na ekranie. Był to piękny hołd złożony niezwykłemu Artyście.

Cóż mogło pojawić się na bis? Oczywiście, Les Champs-Élysées – piosenka, której refren śpiewała cała publiczność. Zauważyłem, że nie tylko ten utwór był znany warszawskim słuchaczom, którzy śpiewali z artystą. Te ponadczasowe kompozycje przeniosły widzów wypełnionej po brzegi Filharmonii Narodowej w klimat francuskiego chanson – pełen miłości, elegancji i romantyzmu, który tak pięknie oddawał Joe Dassin. Tym bardziej, że Julienowi towarzyszył znakomity zespół Paris-Tour Eiffel Orchestra, w skład którego wchodzili: Lorène Devienne (vocal), Raphael Sanchez (piano – keyboard), Yannick Deborne (gitara), Raphael Ducasse (bas) i Christophe Dubois (perkusja).

Mam nadzieję, że organizator koncertu – firma High Note Events działająca pod marką MAKROCONCERT – wkrótce zaprosi Juliena Dassina, a może i innych francuskich artystów, na występy w Polsce.