Kolejna depesza Kaśki JalanJalan. Z Kuby.
– Wyjeżdżam, wyjeżdżam choćbym miał na dętce popłynąć! W lutym już mnie tu nie będzie – mówi podniesionym głosem. W oczach ma łzy, na ustach desperacki uśmiech. Ja gubię się we własnych emocjach.
– Spokojnie, rozumiem, jasne, że rozumiem, ale nie na dętce, niebezpiecznie!
– Niebezpiecznie! Wszyscy kiedyś musimy umrzeć!
– Jasne, wszyscy musimy, ale niekoniecznie trzeba się od razu pchać między rekiny!
Śmieje się. Teraz już spokojnie, normalnie. Tylko w zaszklonych oczach zostaje ten dziwny smutek.
Niewielu jest Kubańczyków błękitnookich, ale prawie każdy mój rozmówca, rozmówca o sprawach ważniejszych niż moje domniemane piękno, ma ciemny brąz tęczówek otoczony cieniutką obwódką błękitu. Drobny szczegół, który mi przypomina, że nie jest tak jak się wydaje. Nie mogę oderwać oczu od ich wzroku. Od tego jak ten wzrok się rozbłyskuje wzruszeniem, podekscytowaniem, emocją. Zachodzi smutkiem.
Propozycja
Propozycja X jest mniej więcej taka. Cudzoziemka przylatuje na Kubę. Do raju. On płaci za jej bilet, na miejscu ona nie płaci za nic, mieszka za darmo, on pokrywa wszystkie koszty. Mają dwa miesiące (wiza) na przeprowadzenie całej akcji. Pierwszy miesiąc zwiedzają, spacerują, pokazują się ludziom, robią zdjęcia. Po miesiącu on załatwia sprawę w urzędzie. Musi zapłacić, ale o to nie trzeba się martwić, ma przyjaciół. I on płaci. Płaci za wszystko, za życie potem też. W drugim miesiącu jest wesele. Duże, z wędzonym prosiakiem, rumem, wielką fiestą. “Zaprosimy cały świat!”- mówi z radością jakbyśmy rozmawiali o grand finale prawdziwej miłości, a nie o układzie biznesowym.
Poślubiona dziewczyna ma tutaj wszystko, dom z tarasem nad oceanem, dobre jak na kubańskie warunki życie. X wynajmuje pokoje turystom. Rozmawiając wcześniej o sprzedaży jego przepięknego domu, rzucam, poproszona o komentarz do ceny jaką mu zaproponowano:
– A ile taki interes przynosi rocznie zysku? 3-4 tysiące dolarów?
– Nieeee, więcej!
No więc małżonka ma byt zapewniony. W skali kubańskich zarobków takie dochody mają tylko krezusi¹. Do tego trzy osoby, które pracują w domu na te dwa wynajmowane pokoje, więc też nie będzie się przemęczać. Jeśli chce, może sobie jeździć gdzie chce. Nawet właściwie musi co kila miesięcy polecieć sobie, ot, choćby na Haiti. On płaci. Raz do roku polecą do jej kraju, w kolejnym roku sprowadzą jej rodzinę na wakacje. Rodzina nie musi płacić za mieszkanie, mieszkają w pokoju z tym boskim tarasem. Spacerują wieczorami po plaży, robią wycieczki to do lasu to nad rzekę, to na inną plażę. Raj.
Co w zamian? Seks?
Nie, seks nie, chociaż męsko-damskie układy kubańskie zdają się mieć twardy wymiar walutowy.
– Nie chce żony Kubanki. Tak, są ładne, gorące, ale interesowne. Bardzo interesowne! Mówią Ci “jesteś moim całym życiem”- przedrzeźnia jak się potrafią umizgiwać – a potem pokazują pazur. Ja dwa domy kupiłem! Dwie miałem dziewczyny. Jak się skończyło między nami to w płacz i szantaż, że nie pójdą z domu, że ona na górze ja na dole. Jej matka krzyczy “nie wracaj mi tu, tam zostań”. Aż powiedziałem “wybierz sobie dom, kupię”. Skończyły się lamenty za straconą miłością. Wybrała, poszliśmy zobaczyć, spytałem “ten chcesz?” i wyjąłem pieniądze. “Tylko nie chcę Cię więcej widzieć”.
Nie pierwszy raz słyszę o interesowności Kubanek. O taksowaniu wzrokiem pretendenta do ręki czy też innej części ciała. Jakie buty, jaki zegarek. Czy na życie czy na jedną noc, chłopak musi mieć pieniądze. Gdy pytam o miłość słyszę śmiech, “jaka miłość?”. Ton ten sam, którym opowiada się tutaj dowcipy o kurczakach w sklepach na kartki. Tak, są, ale nikt nie widział.
Nie wierzę.
Propozycja, ciąg dalszy
W zamian tylko paszport.
Właściwie nawet nie paszport, bo nie zmieniasz obywatelstwa, nie zmienia obywatelstwa też Kubańczyk. Ale żona z zagranicznym paszportem umożliwia mu uzyskanie pozwolenia³ na wyjazd z kraju. Jednym słowem, Twój paszport (który zostaje u Ciebie), jest przepustką do wyjazdu z Kuby. I to niekoniecznie ucieczki. W tym konkretnym przypadku, X rzeczywiście ma ogień w oczach, kiedy mówi o swojej żądzy podróżowania, poznania. Kocha Kubę. Kocha słońce, ludzi, docenia bezpieczeństwo niezrównane z żadnym innym miejscem na świecie. Ale czuje się więźniem. Ma pieniądze, dlaczego nie może pojechać choćby na to nieszczęsne Haiti…
Jeśli ucieknie, na Kubę już wrócić nie może. Dopiero kiedy uzyska paszport innego kraju może, jako turysta, przyjechać do domu. Ale na to się czeka latami. X w desperacji mówi, że co tam, on może pracować, może poczekać, jest zdeterminowany. Ale zaraz potem zawiesza tęsknie wzrok na roześmianej ulicy.
A czy ja bym nie chciała
X proponuje mi, zachęca, roztacza możliwości. Opowiada o innych cudzoziemcach, którzy mieszkają w miasteczku. O planach na rozbudowę już i tak pięknego domu. O wolnej ręce. Przecież będę mogła sobie dalej podróżować. Z nim czy bez niego. “Zobacz ile tu jest pięknych krajów, Haiti, Dominikana, Puerto Rico”. Wszystko brzmi naprawdę pięknie, ale ja wiem, że nie wybawię go z tego raju. Próbuję wytłumaczyć dlaczego, on rozumie. Jak ma nie rozumieć, sam przecież śni o podróżach. A jednak jest mi strasznie smutno. Mam w plecaku coś, co daje mi władzę odmienić życie tego człowieka. Otworzyć komuś drzwi do spełniania marzeń, tak jak ja, mając szczęście urodzić się gdzie indziej, mogę je spełniać.
Idealna żona
“To może koleżanki? Może któraś by chciała żyć na Kubie. Będzie tutaj miała wszystko zupełnie za darmo. Tu dla cudzoziemca jest rzeczywiście tylko ten raj. Popytaj.”
Zgadzam się w myślach. Propozycja istotnie kusząca.
– To jaka ma być ta żona?
– Ładna – uśmiecha się – tak jak Ty – wychodzi z niego kubańska krew. Ale tak naprawdę nieważne, najlepiej jakby była biedna, ale to też nieważne.
Widzę, że chciałby, żeby była ładna, żeby wszyscy widzieli, że taka ładna. Ale widzę też i absolutną szczerość w “nieważne”. I desperację. To ta desperacja ucina negocjacje, w imię tej desperacji nieważne czy ładna.
Ta desperacja porusza mnie najbardziej. X to zamożny człowiek. Ma na Kubie dobre życie, na wiele go stać. Gdyby mógł podróżować, stać by go było na podróże. Jest pracowity i inteligentny. Zdeterminowany. Dach buduje według innowacyjnego własnego projektu. “Widziałem w telewizji takie chińskie dachy. Nikt w całej prowincji takiego nie ma” – cieszy się wyjściem tym dachem do wielkiego świata.
X ma tutaj ogromne powodzenie u kobiet, ale żadnej już pod dach nie zaprasza (patrz dwa domy). Niestety nie u cudzoziemek. Te zawsze wiążą się z czarnoskórymi. O tym mówi z żalem, niezrozumieniem, może nawet lekką złością, która z tego niezrozumienia wynika. On przecież jest prawdziwym mężczyzną, który może kobiecie zaoferować bardzo dobre życie, a te gołodupce to co? Nie rozumie.
Wygląda jak Bruce Willis. Nawet odcień skóry mieliby podobny, gdyby nie to, że skóra X jest spalona słońcem. Niedzielnym popołudniem zaglądam do niego – ogląda program Animal Planet o rybach. Z przenośnej pamięci, nie z Fidelowskiego nadania. I rozumie.
Rozumie, kiedy opowiadam o dalekich krajach. Rozumie, kiedy mówię, że w Europie Wschodniej jest plaga wyjazdów dziewczyn “w dobre warunki, do pracy” , które kończą się tragicznym losem w burdelu. Rozumie, dlaczego mogą się bać. Chociaż rozumie tak na słowo, bo i ja i on wiemy, że status cudzoziemca tutaj kupuje Ci uprzywilejowaną pozycję z samego faktu pochodzenia. Oboje też wiemy, że taki numer by na Kubie nie przeszedł. Państwo policyjne jakby nie było. Przekręty aż furczą, ale to by było jednak o krok za daleko.
X jest tu lubiany. Ja też go lubię. Ma w sobie energię o cztery prędkości światła za szybką jak dla mnie, ale podoba mi się jak ogarnia ludzkie sprawy na swojej ulicy. Pomaga ludziom, czy to radą czy pieniądzem. Pracownicy mówią o nim “rodzina”. Wieczorami dzieciaki odrabiają u niego lekcje. Czy można po kilku dniach znajomości orzec “dobry człowiek”? Bo tak bym właśnie orzekła.
Wyłączam z tej opinii dbanie o mnie, choć to pewnie niesprawiedliwe. Trzymam się w ryzach “potencjalna żona” i dzielę wszystko przez dziesięć. Ale urzeka mnie, że po rozmowie o tym co ja tutaj jem (nie jem w casach, bo są dla mnie za drogie oraz z innych, mniej istotnych tutaj powodów) i mojej odpowiedzi, że a to pizze, a to kanapkę, łapie się za głowę. Rano puka na śniadanie, wieczorem przynosi pół kurczaka na kolację, mimo moich protestów. Ale to co mnie urzekło, to nie te prezentowane posiłki, ale to jego łapanie się za głowę i krzyczenie “nie możesz chodzić głodna!”.
Więcej o Kubie na blogu Kaśki.