Jedna z „prawd objawionych” różnej maści for motocyklowych głosi: Facet z brodą (czytaj stary dziad) nigdy nie pokocha „sporta”.
Hm…ten tego…

Prawie dwa lata minęły odkąd uzmysłowiłem sobie że czas leci (rycząca czterdziestka wdrapała się kark) więc czas zapaść na jakiś mały Kryzys Wieku Średniego. Po długich, mozolnych poszukiwaniach i kosztownych konsultacjach społecznych stwierdziłem że lekiem na całe zło związane ze starzeniem się (dodam że nieuzasadnionym i zupełnie niespodziewanym!) będą motocykle. Od tamtej pory wiem że Bóg mnie nie kocha. To miał być żart, ot chwilowa zabawa, kaprys taki. A stało się zadrą, kolcem tkwiącym jeśli nie w sercu to w jakimś równie trudno dostępnym miejscu. Zemsta złośliwego losu za naigrywanie się z poważnej bądź co bądź „choroby”.

Dla każdego ze znanych mi i poznawanych ciągle motocyklistów „latanie” na dwuśladzie to co innego. Są tacy co zwyczajnie kochają bardzo szybką jazdę znając rzecz jasna ryzyko, inni twierdzą że to stosunkowo tania (que?!) forma transportu, inni by podbijać serca niewieście, inne notabene by podbijać serca męskie (no cóż, nie da się ukryć że dziewcze „zamontowane” w kombi wygląda zwykle olśniewająco). Niemniej zawsze w tych motoopowieściach prędzej czy później pojawiało się słowo WOLNOŚĆ.
Coś w tym jest. Choć każdy na nieco inny sposób ją pojmuje i dla każdego ma inny smak i wymiar. Pytałem z ciekawości i szukałem odpowiedzi sam nie wiedząc dokładnie dlaczego mnie tak ciągnie do dwu kółek.
ODCINKA.

Nie ukrywam. Do tej Hondy skradałem się długo. Z różnych, różnistych powodów (aczkolwiek mi nie znanych) jakoś mijaliśmy się. Wreszcie udało się i dostałem „demówkę” na długie (wg. Hondy Polska) dwa tygodnie. W dodatku ku mej radości w jedynie słusznym malowaniu tj. pomarańczowo czerwonych barwach Repsolu. (Swoją szosą razem z „trojaczkami 500+” czyli CB500F, CBR500R I CB500X – ale to już nieco inna historia).

Motorek jest mały. Niecałe dwumetrowe ciałko rozpięte na lekkiej stalowej, dwubelkowej ramie. Niewysokie bo ledwie metr. I lekkie. 130 kg. Konstrukcja tej Hondy sięga 2004 roku – czyli co najmniej epoka jak nie dwie w tej branży! Modernizację przeszedł w 2007 podczas której uzyskał obecną formę i kształt, silnik zaś zyskał wtrysk (nieszczęsne normy EURO – pozwolę sobie mieć nieco inne zdanie na temat konieczności ich wprowadzania w motocyklach – zaś mówiąc wprost to idiotyzm ekooszołomów z Brukseli). Kanapa – no powiedzmy, kawałek deski pokryty gąbką i obszyty skórą lub jej podobną materią to wg. mojej mamy nie jest kanapa – dość duża, osadzona nisko bo 79 cm nad ziemią. O dziwo jest całkiem wygodnie (jednej osobie, zaznaczam, „plecaczek” ma do dyspozycji znacznie mniej). Nogi, przejmują właściwie cały ciężar, elegancko wsparte o 13-litrowy zbiornik. Zadek i kręgosłup nie dostają zwyczajowego wycisku podczas podróży. Do tego motocykl jest doskonale wyważony. Reagował na każde najmniejsze poruszenie nóg, śmiało można nim sterować niczym koniem. Oczywiście nie w pajęczynie miejskich uliczek tylko w tzw trasie. I, co mnie zupełnie zaskoczyło, wyjątkowo jak na „sporta” zwinny (mini ale jednak sport) . W połączeniu z 13-konnym dwuzaworowym, jednocylidrowym silnikiem daje to doskonały motocykl miejski. Wcale nie żartuję. Jasne, że nie jest to naked czy skuter. Niemniej mając do dyspozycji, w tym samym czasie, większe modele często sięgałem po „pomarańczkę” Repsola li tylko dla przyjemności jaką dawało przemieszczanie się nią po mieście. W korkach sprawdzał się znakomicie jako, że silnik zestrojony z 6 biegową skrzynią w obroty wkręcał się błyskawicznie.

Faktycznie, motocykl ma początkowo lekkiego „doła” i lubi by wskazówka niedaleko 10 tys. obrotów oscylowała. Od 7-8 k zaczyna się zabawa. Malec, przy spalaniu w ok 1.6-1,8/100 km, osiąga prędkość 120 km/h. Daje to nam … rybę z frytkami na Mazurach za niecałe 30 złotych. Tyle wydamy na benzynę gdy z nagła najdzie nas ochota by na węgorzyka się wybrać. Plus frajdę nie do oszacowania.
No i wymienioną w tytule ODCINKĘ. Włócząc się nocami po ulicach stolicy na CBR-ce odkryłem przyczynę, dla której wsiąknąłem w ten kolejny „nałóg”. Uwielbiam moment gdy zaczyna się rytuał jaki towarzyszy jeździe na motocyklu. Rozpoczyna się już w momencie wbicia się w spodnie, kurtkę (zakładam mimo upału). Wsiadam na moto, sprawdzam zapięcia ciuchów, zakładam kask, wciągam rękawice, wciskam rozrusznik. Zamykam szybkę kasku. I następuje ODCINKA. Znika wszystko co nie dotyczy samej drogi. Nie istotne czy dzieje się dobrze czy źle, czy jestem tego dnia szczęśliwy, smutny czy chory. Trzeba się odciąć i zostawić za sobą, skoncentrować tylko na samej jeździe.
Za chwilę jakiś myślący o niebieskich migdałach „puszkarz” będzie próbował mnie zabić. Albo będę próbował tego dokonać sam gdy przez chwilę nieuwagi popełnię błąd, który drogo może mnie kosztować. A w najlepszym przypadku zaliczę zwyczajną glebą (ta i tak jest nieuchronna).
I tak codziennie.
Materiał powstał w współpracy z: