Recenzja Rafała Dajbora najnowszego spektaklu wystawionego w Teatrze Żydowskim (bez domu).
Aż chciałoby się niniejszy tekst rozpocząć słowami „Teatr Żydowski zaskoczył widzów”, ale w ostatnim czasie teatr ten zaskoczył już wiele razy.
Fakt, że znów rozszerzył swoją paletę repertuarową o kolejny gatunek, nie jest już zaskoczeniem. Stwierdźmy więc jedynie, że w ofercie warszawskiej sceny żydowskiej pojawiła się farsa. A konkretnie – Szabasowa dziewczyna Daniela Simona w reżyserii Marcina Sławińskiego.
Początek dziejącej się w Nowym Jorku sztuki zdaje się zapowiadać dramat. Oto wielokrotnie rozwiedziony, dojrzały mężczyzna nazwiskiem Ron Goldman nie chce zdecydować się na ożenek z młodą Polką, Krystyną, którą z wzajemnością kocha. Znajduje dla tego małżeństwa same przeszkody, a gdy Krystyna każdą z nich z łatwością obala – wytacza działo najcięższe: jest przecież Żydem, a Krystyna katoliczką. Matka Rona, ortodoksyjna Żydówka umarłaby, gdyby jej syn wziął ślub z gojką… Do tej pory faktycznie brzmi to wszystko bardzo poważnie. Gdy jednak szczerze zakochana Krystyna oświadcza, że w takim razie konwertuje się (czyli przejdzie na judaizm) – cała opowieść przemienia się w zwariowaną komedię.

Szabasową dziewczynę w Teatrze Żydowskim wyreżyserował Marcin Sławiński, aktor i wytrawny reżyser mający w swoim reżyserskim dossier tak klasyczne tytuły komediowe, jak „Mayday”, „Mayday 2”, „Okno na parlament”, czy też „nasze”, fredrowskie „Śluby panieńskie”. W przedstawieniu widać rękę mistrza – spektakl ma doskonałe tempo, każdy dowcip jest odpowiednio spuentowany, a znakomita scenografia (Wojciecha Stefaniaka) i kostiumy (Agnieszki Kaczyńskiej) dopełniają reszty.

Owa „reszta” nie byłaby jednak do końca dopełniona, gdyby nie aktorzy. Główną rolę kobiecą gra znakomicie Sylwia Najah – aktorka pełna temperamentu, urody, a także sex-appealu pozwalającego bez zastrzeżeń wierzyć, że mógłby dla niej stracić głowę o wiele starszy, doświadczony mężczyzna, którego kreuje występujący gościnnie aktor Teatru Nowego w Łodzi – Marek Ślosarski. Ślosarski doskonale ukazuje wewnętrzne rozterki swojego bohatera, w którym walczą dwie namiętności – do seksownej Krystyny, oraz do… świętego spokoju i ustabilizowanego życia, w którym już nikt nie sprawi bólu, nikt nie porzuci, w którym nic już się nie zawali…

Pozostałe role to epizody, ale jakie! Piotr Chomik, Henryk Rajfer, Dawid Szurmiej, Wojciech Wiliński, Maciej Winkler i Ernestyna Winnicka fenomenalnie zapełniają komediowy światek Daniela Simona, a poprowadzeni pewną ręką Sławińskiego doskonale zdają egzamin z arcytrudnego gatunku, jakim jest dla każdego aktora farsa (sam wielki Aleksander Zelwerowicz mawiał, że „nie sztuka dobrze zagrać w dramacie, sztuka dobrze zagrać w farsie”). Dodatkowy smaczek stanowią trzy niewymienione w programie, nieco zaskakujące rólki, w których „pojawiają się na scenie” dyrektor Gołda Tencer, Jerzy Walczak i Ryszard Kluge. Dlaczego w powyższym zdaniu występuje cudzysłów? Cóż, żeby poznać odpowiedź na to pytanie, trzeba wybrać się na spektakl.

Teatr Żydowski odważnie wkracza na pola, które do tej pory rezerwowały dla siebie inne teatry. Po tym, jak podbił widzów pokazując, że doskonale radzi sobie w kontrowersyjnej reżyserskiej konwencji Mai Kleczewskiej („Dybuk”), w na poły teatralnej, na poły perfomatywnej wizji Anny Smolar (rewelacyjny spektakl „Aktorzy żydowscy”, zasłużenie nagradzany wszędzie, gdzie tylko jest prezentowany), teraz zdecydował się udowodnić, że po farsę z sukcesem sięgać może nie tylko wyspecjalizowany w tej materii Teatr Kwadrat, czy też OCH-Teatr. Jeżeli dodać do tego fakt, iż przy tym wszystkim Teatr wcale nie rezygnuje z grania swoich „flagowych” przedstawień sprzed lat (tak, tak – „Kamienica na Nalewkach” i „Skrzypek na dachu” wciąż są w repertuarze!), to wyraźnie widać, iż traktowana niekiedy jako swoisty skansen niszowej kultury scena wyrosła na czołowy warszawski teatr o niezwykle urozmaiconym repertuarze. Oby więc lokalowe kłopoty, z którymi od połowy 2016 roku ów teatr się boryka znalazły jak najszybciej swój szczęśliwy finał!