0

Wywiad z Małgorzatą Karoliną Piekarską

MKP czyli Małgorzata Karolina Piekarska na tle domu swojej prababci, słynnrj Willi Przybytkowskich (dziś Szenków) przy ul. Walecznych 37 na Saskiej Kępie
MKP – czyli Małgorzata Karolina Piekarska na tle domu swojej prababci, słynnej Willi Przybytkowskich (dziś Szenków) przy ul. Walecznych 37 na Saskiej Kępie
fot. Adam Kozak

Małgorzata Karolina Piekarska, warszawska pisarka i dziennikarka, której przodkowie osiedlili się na Saskiej Kępie – odpowiada na nasze pytania.

Małgorzata Karolina Piekarska, słynna internetowa MKP, mistrzyni dowcipu grupy pl.listserv.chomor-l, autorytet varsavianistyczny grupy pl.regionalne.warszawa, historyk sztuki, dziennikarka varsavianistyczna, pisarka, blogerka, historyk rodzinny, matka, żona…. uff, trochę się tego uzbierało jak Twój młody wiek.
A pamiętasz jeszcze swoje przedszkole?

Mam bardzo dobra pamięć, więc przedszkole świetnie pamiętam. Opisałam to zresztą w mojej niewydanej do tej pory książce „Miamol i sisiorek, czyli jak zostałam pisarką”. To historia mojego dzieciństwa do ósmego roku życia. Fragmenty można odnaleźć w sieci. Jeśli czytelnicy są zainteresowani to fragment o przedszkolu czy o Warszawie chętnie tu zamieszczę.

Pewnie, że tak!
Kiedy nauczyłaś się pisać i czytać?

Miałam cztery lata, kiedy nauczyłam się czytać. Wszyscy w domu czytali, a dziecko, jak wiadomo, chce robić to, co robią inni. Dość szybko nauczyłam się też pisać. Także na maszynie do pisania. Ojciec pisał, a dziecko… chce robić to, co dorośli. Ku zdumieniu gości i przyjaciół domu Tata pozwalał mi na dotykanie maszyny, pisanie na niej itd.

Czy twoja druga książka (Klasa pani Czajki) inspirowana była Twoją podstawówką czy bardziej szkołą Twojego syna Macieja (jest to klasa gimnazjalna)?

Ani jednym ani drugim. Moje lata szkolne były inne od lat współczesnych nastolatków. A kiedy powstawała książka mój syn był jeszcze w podstawówce, więc siłą rzeczy nie mogłam pisać o nim jako o gimnazjaliście. Inspirowali mnie czytelnicy gazet, do których pisałam, a także znajomi, historie ich dzieci itd. Moje historie z dzieciństwa są tam tylko dwie. Tak się głupio złożyło, że są to dwa napady. Raz napadnięta jest Małgosia, raz Kamila, a w rzeczywistości to ja byłam tak napadana i bita przez napadających. O ile jednak wtedy to była rzadkość, o tyle teraz… jesteśmy jeszcze bardziej agresywni jako społeczeństwo niż kiedyś.

MKP czyli Małgorzata Karolina Piekarska
MKP – czyli Małgorzata Karolina Piekarska
fot. Jacek Kadaj

A jaka była Twoja podstawówka? Jak ją zapamiętałaś, kogo, jakieś ciekawe wspomnienia? Bawiłaś się na podwórku, na trzepaku, grałaś w gumę? Jak spędzaliście wtedy wolny czas?

Oczywiście, że bawiłam się na podwórku, na trzepaku itd. Byłam harcerką, a najpierw zuchem. O tym też jest w tej mojej niewydanej książce. Jeśli wśród czytających jest chętny wydawca – zapraszam do rozmów. Sama przestałam szukać wydawnictwa i słać tę książkę, jako propozycję. Czytam ją jednak na spotkaniach autorskich i wtedy czytelnicy chcą jeszcze, jeszcze i jeszcze i pytają, kiedy to się ukaże. A ja odpowiadam: „W swoim czasie”. O podstawówce, tej późniejszej, gdy byłam w dzisiejszym wieku gimnazjalnym niespecjalnie lubię mówić, choć tego, co się działo nigdy nie ukrywam. Ostatnie lata były koszmarem. Koleżanki bardzo mi dokuczały. Ostatnie dwa lata miałam często myśli samobójcze i nie mogłam doczekać się pójścia do liceum. Prawdziwe głębokie przyjaźnie zawarłam więc dużo później. Z ludźmi z podstawówki nie mam prawie kontaktu. Poza Pawłem Dunin-Wąsowiczem, z którym się mocno kumpluję, bo łączą nas wspólne przeżycia, domy, a przede wszystkim pasje i zainteresowania, no i wspólne liceum, a więc i wspólnie zdawana matura. Właściwie jeszcze został mi kolega Jacek – stary kociarz. Kontakt mamy pewnie dlatego, że też jest dziennikarzem. No i czasem Tatiana, ale to była tak naprawdę jedyna moja podstawówkowa prawdziwa przyjaźń, którą trochę rozmył czas i popodstawówkowe losy, a która też była trudna, bo zawsze gdzieś tam próbowano nas plotami (itd.) rozdzielić. Z innymi koleżankami, także tymi, które były dla mnie okrutne, mam kontakt przez chociażby Facebooka czy portal Nasza Klasa. Niektóre mnie przepraszały. A ja nie gniewam się, bo trudno gniewać się na dorosłego, że był jako dziecko głupi, ale… nie zapomniałam, bo pewne rzeczy i słowa trudno zapomnieć, zaś żadne słowa przepraszam nie wrócą straconych lat. Mam dość duży dystans do siebie i przeszłości, więc choć nie jest to mój ulubiony temat, potrafię jednak dziś otwarcie o tym wszystkim mówić. Temu zresztą poświęciłam swój długi wpis w Internecie na blogu. Wpis, który miał prawie sto tysięcy czytelników i wielu napisało do mnie, że mi za niego dziękują. (LINK do wpisu)

Zwiedziłaś dwa ogólniaki…

Z pierwszego wyrzucono mnie za pyskowanie.
Myślę, że jestem dość trudnym człowiekiem, bo mam swoje zasady, silne poczucie sprawiedliwości i swoje zdanie, którego bronię jeśli uważam, że mam rację. Po drugie nie znoszę, gdy moje życie zależy od debili. Wtedy, czy ktoś mi w to uwierzy czy nie, często zdarzało się, że moimi nauczycielami byli debile. Im człowiek starszy tym bardziej ten debilizm widział. Pewnie luki w ich wykształceniu wynikały z tego, że można było uczyć nie mając studiów wyższych a jedynie jakieś tam studium. A ja, gdy miałam przed sobą debila wchodziłam w konflikt, bo za wszelką cenę udowadniałam mu, że jest debilem i robiłam to publicznie. Dopiero dziś uważam to za głupia metodę. Zwłaszcza, ze mogło się to dla mnie skończyć zamknięciem drogi do dalszego wykształcenia. Nauczyciele nie lubią być poniżani przy innych uczniach. Mszczą się. Zwłaszcza, gdy są debilami. Na szczęście dziś takich jest mniej, bo jest ustawa o karcie nauczyciela i po prostu musza być wykształceni. Żaden nie próbuje wmawiać dzieciakom, ze wieloryb to ryba itp. Nie lubię też niesprawiedliwości. Nie znoszę nauczycieli, którzy jednych uczniów faworyzują a innych tępią, bo ich po ludzku nie lubią. Uważam, że sympatie i antypatie mogą mieć, ale nie powinni ich uczniom okazywać.
W każdym razie w pierwszej klasie wlazłam w taki konflikt z panią od polskiego, która mnie nie lubiła. Za wszystko, za co mogła, stawiała mi dwóje z zachowania w rubryce język polski. A na dodatek dostałam 6 dwój z wypracowania o bajce „Koniec” Krasickiego. Po tej szóstej dwói z wypracowania Ojciec (od. red.:Maciej Piekarski był znakomitym warszawskim dziennikarzem, LINK) postanowił mi pomóc i napisał za mnie to wypracowanie. I tak pierwszy raz w życiu pan, który był dziennikarzem, publicystą itd. dostał z polskiego dwóję. Z tego polskiego miałam nie zdać. Wywalczyłam jednak egzamin komisyjny z całego przedmiotu.
Miałam też konflikt z panem od PO, który był w moim pojęciu klasycznym nauczycielem-debilem. Do dziś pamiętam te jego idiotyczne teksty:
„Kraje NATO to som złe kraje. Łone czyhajom na wolność bidnego Związku Radzieckiego. Ale my mu pamożem. Piekarska, czego się śmiejesz?”.
Pan zaciągał po rusku, mówił niegramatycznie i idiotyzmy. Bo jak mała PRL-owska Polska mogłaby pomóc Związkowi Radzieckiemu w obronie przed całym NATO? W każdym razie PO jakoś zaliczyłam mimo wielkiej awantury. Tata musiał biegać i jakoś tam obłaskawiać pana od PO, wiem, że prosił o pomoc znajomych kombatantów Powstańców Warszawskich skupionych w jakimś kole ZBOWiDu.
Ten egzamin komisyjny z polskiego też zdałam, ale kazano mi zmienić szkołę.
W tej drugiej szkole w L.O. im. S. Sempołowskiej też miałam konflikty. O mały włos oblałabym maturę pisemną z historii. Historycy się zmieniali. W ostatnim roku nauki był naszym historykiem pan, o którym teraz przez przypadek dowiedziałam się, że jest politykiem i działaczem w jakiejś miejscowości na Mazowszu. Wtedy on cos od mojego Ojca chciał i miało to związek z telewizją. Ojciec nie mógł, albo i nie chciał, mu tego załatwić. Koniec końców na pisemnej maturze z historii pan pomagał wszystkim, a mnie tępił i wprowadzał taka atmosferę, ze chciałam z matury uciec. Wówczas z pomocą przyszła – ku zdziwieniu wszystkich, którym to opowiadam – była dyrektor szkoły pani Barbara Drzewiecka. Nie miała wśród uczniów dobrej opinii. Miała ciężkie życie. Chodziły słuchy, ze powstaniu straciła narzeczonego. W czasie wieszania krzyży w klasach – zdejmowała je. Pilnowała byśmy nie poszli na pogrzeb Popiełuszki itp. Dokuczała nam. I ku memu zdumieniu ta kobieta zabrała mnie do gabinetu lekarskiego. Kazała mi przynieść kieliszek wódki, dała papierosa marki „Zefir”, o którym powiedziała, że „jaramy na spółkę” i mam o tym nie mówić pani Kurkowskiej, która była drugim postrachem uczniów. Po czym tak wzmocniona petem i wódką wróciłam dokończyć egzamin maturalny z historii.
Ale moje szkolne życie to jest na długą opowieść.

MKP czyli Małgorzata Karolina Piekarska w Forcie Czerniakowskim , w którym się niemal wychowała. O Forcie jej Ojciec napisał dwie książki.
MKP – czyli Małgorzata Karolina Piekarska w Forcie Czerniakowskim , w którym się niemal wychowała. O Forcie jej Ojciec napisał dwie książki.
fot. Adam Kozak

Po maturze wybrałaś historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. Jednak jesteś dziennikarką i pisarką. Coś jest nie tak w historii sztuki?

Od dziecka chciałam być pisarka i to mnie interesowało.
Wiedziałam, że lepiej nie studiować filologii polskiej, bo instynktownie czułam, że wtedy ma się jakieś fiksum dyrdum nauczycielskie w głowie i patrzy się na literaturę, jak na wypracowanie. A ja nie lubię belfrów, choć moja najlepsza przyjaciółka jest nauczycielką. Ale wyjątki w życiu być muszą. W każdym razie najpierw myślałam o filozofii, ale nie dostałam się. Mimo zdanych egzaminów na bardzo dobre stopnie. Słabo zdana matura plus brak punktów za pochodzenie sprawiły, że znalazłam się pod kreską. I tak pięć lat. Ostatecznie dostałam się na historię sztuki za piątym razem. Wiedziałam, że nawet, jeśli będę pracowała w zawodzie, to i tak będę pisać. To było zawsze we mnie bardzo silne.
Dziennikarką zostałam przez przypadek. Ciągle o tym zresztą opowiadam w jakichś wywiadach. Chciałam pisać. Dla żartu i z sympatii dla profesora Juliusza Chrościckiego napisałam na seminarium tekst o ikonografii pocztówki świątecznej. Jemu się podobał. Powiedział, że to powinno być w jakiejś gazecie. Pojechałam w odwiedziny do rodziców na Kępę, by opowiedzieć o ojcu. Akurat u niego był z wizytą jego uczeń z czasów, gdy Tata uczył w liceum sztuk plastycznych. Ten uczeń pracował w gazecie „Życie nasze codzienne”. Kiedy opowiadałam o tym, że mój tekst wszystkim się podobał, to ten ojca uczeń zainteresował się, przeczytał i powiedział, że bierze do druku. W sumie tak to się zaczęło. Wsiąkałam w dziennikarstwo powoli. Zaczynając od prasowego, czyli prasy codziennej i biegania po mieście w poszukiwaniu newsa, przez prasę młodzieżową, a telewizja przyszła potem.

Twoja działalność zawodowa i literacka ma bardzo mocne związki z Warszawą. Patrzysz na nasze miasto przez różne pryzmaty. Czym dla Ciebie jest Warszawa?

Mówiąc krótko to moja mała ojczyzna, a dłużej… to na ile minut czy znaków tekstu odpowiedzieć? Bo tak poważnie to jest to cały mój świat. Tu się urodziłam i jeśli miałabym gdzieś umrzeć i mogłabym to sobie wybrać, to w Warszawie. Warszawa jest bogata, różnorodna i jest w niej właściwie wszystko poza… górami, choć kilka pagórków się znajdzie. Bardzo się męczę, gdy wyjeżdżam z Warszawy na dłużej niż dwa tygodnie. Mam wtedy wrażenie, że coś mi umyka. Oglądam wszystkie inwestycje. Otwierają nową linię tramwajową to muszę nią przejechać, bo jestem wielka fanką pojazdów szynowych. Lubię więc podróże SKM-ką, tramwajami i Metrem. Czasem nadkładam drogi, by coś nowego zobaczyć. Przeżywam porażki tego miasta. Spalenie Mostu Łazienkowskiego to dla mnie cios w serce i gdybym dorwała tego, kto ten most podpalił, natychmiast wysłałabym na roboty społeczne na rzecz miasta.

Czucie i wiara - okładka
Czucie i wiara – okładka
fot. wydawca

Napisałaś świetną książkę o Warszawie, o każdej z jej dzielnic. Mam wrażenie, że „Czucie i Wiara” czyli… warszawskie duchy, zawiera wszystkie z Twoich zainteresowań. Jest w niej historia, jest dzień dzisiejszy, jest wiele dowcipu i humoru, wątki genealogiczne, pojawiają się tam osoby znane ze swej warszawskiej działalności. Trudno ją zakwalifikować do jakiegoś konkretnego gatunku. Kryminalny historical fiction? Z tego, co pamiętam napisałaś ją dość szybko. Opowiedz o tym, poproszę.

Napisałam szybko, ale przymierzałam się wiele lat.
Pierwszy pomysł był w 2009 roku, gdy miałam na antenie TVP Warszawa program „Detektyw warszawski, czyli na tropie miejskich tajemnic”. Program jednak zdjęto mi po 5 odcinkach. Potem Tomek Zygadło pokazał mi przystanek na Targówku, a ja napisałam dla niego opowiadanie. Jednym z bohaterów był Paweł Biedziak, bo wieczorem na antenie jakiejś stacji telewizyjnej zobaczyłam program z jego udziałem. Opowiadanie miało być zaczątkiem pomysłu na wspólny film. Gdy Tomek zmarł opublikowałam je na swoim blogu. A ponieważ Onet umieścił je na głównej stronie i przeczytało je ponad 140 tysięcy osób, z czego większość nabrała się, że to prawda, bo obecność Pawła Biedziaka, jako bohatera uwiarygodniła wszystko, więc postanowiłam spróbować i pod koniec 2013 roku napisałam wniosek do MKiDN o stypendium artystyczne na książkę o nowych legendach warszawskich. Założenie było takie, że każdy rozdział to inna dzielnica i różnie przeze mnie pojmowana epoka. MKiDN znało tylko rozdział o Targówku. Ja wiedziałam trochę więcej, bo wiedziałam, że np. Mokotów to będzie kościół ze św. Bonifacym w trumnie, Ochota to reduta Ordona, Wola to cmentarz kalwiński, Żoliborz to poterna między Cytadelą a Fortem Gieorgij, a Śródmieście to fotoplastykon itd.
Najwięcej problemu miałam ze spoiwem.
Bo o ile wiedziałam, co ma być w rozdziałach, wiedziałam, w jakich źródłach grzebać, by coś ciekawego o Warszawie wygrzebać, o tyle szukanie dla nich wspólnego mianownika zajęło mi trochę czasu.
Aż z pomocą przyszedł… Mickiewicz.
Pojechałam do Wilna na festiwal „Maj nad Wilią” z tomikiem wierszy Mickiewicza w walizce i… okazało się, że cały czas „Czucie i wiara bardziej mówią do mnie niż mędrca szkiełko i oko”. Tak narodziło się biuro detektywistyczne „Czucie i Wiara”, które prowadzi dwóch dziwaków: syn kawaler przed 30-tką i ojciec prawnik po 50-tce.

Artykuł z próbką książki [LINK]

Sporo korzystałaś z archiwów domowych. W wykorzystanej bibliografii widać pozycje, które nie są dostępne w żadnych bibliotekach tylko napisane jest przy nich: „archiwum autorki”. Sporo masz rzeczy w tym archiwum?

Sporo.
Są to rzeczy, które nie mają w ogóle wartości finansowej, ale sporą wartość historyczną. Mówię o tym, bo co jakiś czas ktoś mnie pyta: „a ile to warte?” a tymczasem to rzezy tyle warte ile ktoś chce za nie zapłacić, a po co komu pamiętnik czyjejś prababci, która nie była znana osobą?
W każdym razie takich rzeczy trochę w domu mam, a ponieważ one pokazują prawdziwe życie dawnych mieszkańców Warszawy, więc starałam się to, jak mogłam, wykorzystać. Stąd fragmenty pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej – rodzonej siostry mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wykorzystałam je przy rozdziale o Woli, bo one gdzieś tam były dla mnie jednym z natchnień. Stąd też „Plotki rodzinne” napisane przez ciocię Stenię z Ruszczykowskich Krosnowską. Wykorzystałam je nie tylko przy okazji rozdziału o Woli, ale i przy okazji rozdziału o Wilanowie, bo historia z szachem perskim w Warszawie wydała mi się malowniczą.

Ale korzystałaś też z archiwów domowych innych osób. Jak do nich dotarłaś?

Korzystałam z archiwum Pawła Dunin-Wąsowicza, którego babcia napisała wspomnienia, a Paweł je w swoim czasie opublikował.
Ja te wspomnienia czytałam, ale zwracałam w nich uwagę na zupełnie inne rzeczy niż te, które mi się potem przydały do książki. Ja jestem jednak wzrokowiec. Często muszę pewne miejsca zobaczyć na własne oczy. Dlatego wybrałam się z Pawłem na spacer po Żoliborzu, który przecież znam jak własną kieszeń, bo tam się wychowałam. I tak po tym spacerze wszystko ułożyło mi się w całość. Jak do tego jeszcze dorzuciłam swoją wiedzę o poternie to wyszło to, co wyszło.
Drugim archiwum domowym było archiwum rodzinne Jerzego Rudnickiego.
Ale tu właściwie nie musiałam za bardzo Jerzego męczyć. Znałam te wszystkie historie, bo Jerzy był po prostu kiedyś moim chłopakiem. Znałam świetnie historię jego rodziny, babci, dziadka itd. Zdjęcie babci, czyli Marii z Szukiewiczów Rudnickiej przysłał mi Jerzego przyrodni brat Dawid, którego nie widziałam na oczy od 20 lat, ale odezwałam się przez Facebooka i… fotkę podesłał.
Chciałam też skorzystać z archiwum kolegi szkolnego Rafała, od którego nazwiska bierze się nazwa pewnego osiedla mieszkaniowego w Warszawie, bo to jego przodkowie tam mieszkali, ale Rafał odesłał mnie do ojca, jego ojciec do kuzyna, a kuzyn usłyszawszy, że mają być duchy powiedział mi, że on jest poważnym człowiekiem i nie życzy sobie być w książce z duchami.

Czy będą kontynuacje działań biura detektywistycznego Krosnowskich, któremu powierzyłaś wiodącą rolę w swej najnowszej książce?

Bardzo bym chciała. Ale wiele zależy od tego, co na mój pomysł powiedzą czytelnicy. Krytyka na razie jest za. Wydawca też, ale najważniejszy jest odbiór tych, dla których piszę.

Saska Kępa tu się zaczyna
Saska Kępa – tu się zaczyna
fot. MPawlik

Siedzibę biura umiejscowiłaś na warszawskiej Saskiej Kępie. Jak widać, jest to dla Ciebie miejsce szczególne. Zresztą nie tylko dla Ciebie. Jednak czy nie uważasz, że saskokępianie zbyt gloryfikują tę swoją małą ojczyznę? Czasem mam wrażenie, że traktują ją jak swoją własność i rodzinne klejnoty.

Zamieszkałam na Saskiej Kępie w 1999 roku po śmierci rodziców.
Mieszkam w domu po prababci, bo moi przodkowie zakładali Saską Kępę. Jeśli dla kogoś to są rodzinne klejnoty – to dla mnie. Słabo bowiem utożsamiam się ze społecznością saskokępska. Proszę nie mylić z utożsamianiem z Saską Kępą. Uważam, że to jest moje miejsce na ziemi. Natomiast niekoniecznie czuję się saskersem, czyli taką samą saskokępianką jak (przepraszam, że to powiem, ale przyparłeś mnie trochę do muru), banda snobów, która zamieszkała tu, bo chce się poczuć jakąś elitą.
Ja już nawet w obchodach święta Saskiej Kępy nie biorę czynnego udziału. Ostatni raz dwa lata temu z mężem Zacharjaszem Muszyńskim, który jest aktorem, wystawiliśmy na święcie Saskiej Kępy sztukę „Listy do Skręcipitki” w reżyserii Małgorzaty Szyszki. To monodram oparty na listach mojego pradziadka do prababci, rodowitej saskokępianki, której dom stoi po dziś dzień, a drugi, który wybudowała to moje miejsce zamieszkania. Moment, kiedy zauważyłam, że ci nowi mieszkańcy Saskiej Kępy mają tak naprawdę w dupie historie tego miejsca, mocno mnie otrzeźwił. Wcześniej informowałam o wszystkim co było związane ze spektaklem lokalną prasę, ale olano mnie. Poza „Mieszkańcem” spektaklem nie zainteresował się pies z kulawą nogą. Co jest o tyle ciekawe, że tym monodramem mąż wygrał festiwal w Chorzowie. Był też gorąco oklaskiwany w Wilnie.
Proponowałam organizatorom święta Saskiej Kępy, że mogę kiedyś wypożyczyć rodzinne obrazy na jakieś święto Saskiej Kępy, by mieszkańcy zobaczyli na własne oczy, jak wyglądało to miejsce sto lat temu. Jak widziała je i malowała moja prababcia malarka amatorka – uczennica Wojciecha Gersona, a jak widział jej szwagier Wacław Chodkowski – zawodowy malarz. To też olano, bo mimo moich propozycji nikt się do mnie po wypożyczenie obrazów nie zgłosił. A ja nie chce się nikomu z sobą i swoimi pamiątkami narzucać.
Ja być może gloryfikuję swoją małą ojczyznę, bo miło jest mieszkać w miejscu, w którym wiem, że urodziła się moja babcia Janina z Adamskich Piekarska, prababcia Leokadia Karolina z Przybytkowskich Adamska, praprababcia Anna z Neumannów Przybytkowska i prapraprababcia Karolina z Szenków Neuman, po której mam swoje drugie imię.
Reszta mieszkańców (nie wszyscy, ja mówię o pewnym typie ludzi) nie interesuje się tym miejscem, jak swoją ojczyzną. Jest to dla nich modne miejsce z knajpami z wyśrubowanymi cenami. I fajnie jest zaszpanować przed znajomymi, że stać nas na mieszkanie tu, gdzie jest restauracja „Dom Polski”, w której zupa kosztuje około 35-50 złotych, a Aleksander Kwaśniewski, gdy był prezydentem to przyjeżdżał tu na obiadki, a BOR blokował wtedy kawałek ulicy.

Na koniec, chciałbym, byś już nie jako znana pisarka i dziennikarka, powiedziała co sądzisz o zamykaniu Saskiej Kępy przy okazji imprez organizowanych na Stadionie Narodowym i jak mieszkańcy Kępy znoszą hałasy dochodzące ze Stadionu.

Wszystko ma swoje dobre i złe strony. Ja jestem Stadionem Narodowym trochę zmęczona. Staram się, gdy coś tam się dzieje i jest lato – wyjeżdżać z domu, bo w zamkniętym mieszkaniu nie da się wytrzymać, a przy otwartych oknach żyć. Zapomnijmy o pisaniu, czytaniu, spaniu, czy oglądaniu telewizji. Zimą staram się właśnie okna zamykać i nie wychodzić na ulicę. Niestety często mam zastawianą bramę i albo nie mogę z domu wyjechać albo wjechać. Dodatkowym utrudnieniem jest to, że mieszkam na ślepej uliczce i nie mam możliwości uciec w żadną drugą stronę, bo wyjazd jest tylko w jednym kierunku.

Dziękuję serdecznie za rozmowę i mam nadzieję, że jeszcze nie raz będziemy mogli gościć Cię w serwisie Warszawa.pl

Też mam taką nadzieję.

Od redakcji:

Polecamy:

14 maja 2015 21:54
[fbcomments]