0

Warszawskie zagadki Małgorzaty Karoliny Piekarskiej

Lupa z okładki
Lupa – z okładki
fot. Wydawnictwo LTW

MKP, czyli Małgorzata Karolina Piekarska napisała świetną książkę o Warszawie, której nie można przegapić.

Premiera książki wkrótce, a już dziś prezentujemy jej wycinek.
Ale zanim poznasz ten tekst to dowiedz się coś o MKP.

Małgorzata to znana postać w Warszawie.

Małgorzata Karolina Piekarska - autorka
Małgorzata Karolina Piekarska – autorka
fot. arch. autorki

Dziennikarka, która pracując dla „Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego” (TVP Warszawa) zrobiła multum bardzo ciekawych reportaży o Warszawie. Między innymi wymyśliła i zrealizowała cykl „Detektyw warszawski, czyli na tropie miejskich tajemnic”, który był jedną z wielu inspiracji dla nowej książki.
W programie stałym gościem był Mieczysław Janiszewski, przewodnik warszawski, znawca Pragi, który w sposób żartobliwy (to wspaniała cecha charakteru Małgorzaty) został uwieczniony w książce.

Pisarka, która w swej twórczości ma takie wartościowe pozycje jak „Klasa Pani Czajki” i jej kontynuację.
Zresztą o MKP najlepiej poczytać na Jej stronie: LINK

Prezes, bowiem Małgorzata jest prezesem Warszawskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich

Mieczysław Janiszewski - przewodnik warszawski
Mieczysław Janiszewski – przewodnik warszawski
fot. arch. MKP

Już niedługo opublikujemy rozmowę z MKP. Będzie ciekawie.

Wywiad z MKP [LINK]

Ale wróćmy do książki „Czucie i Wiara, czyli warszawskie duchy„, bo o tym mowa.
To powieść, której bohaterami są panowie Krosnowscy. Ojciec Józef i syn Bronisław prowadzą na Saskiej Kępie historyczne biuro detektywistyczne, które zajmuje się wyjaśnianiem zagadek w jakiś sposób związanych z przeszłością i takich, w które zaplątane są duchy. Każdy rozdział w książce to opowieść o jednej takiej sprawie prowadzonej za każdym razem w innej dzielnicy Warszawy.
Czyli już wiadomo, że jest rozdziałów 18.

Ponieważ wspomniano powyżej o Mieczysławie Janiszewskim, niesamowitej osobie, której nie da się przegadać, przytoczymy fragmenty rozdziału siódmego o Pradze Północ.

Okladka książki
Okladka – książki

Praga Północ czyli…
koperta z lakową pieczęcią

To jedyny wypadek, kiedy zagadkę rozwiązywaliśmy właściwie dla samych siebie, bo nikt z napotkanych przez nas osób nie był zainteresowany wyjaśnieniem tej sprawy, a niektórzy nawet oskarżali nas, że stoimy za tą mistyfikacją. Wszystko zaczęło się od ślubu naszej kuzynki Ani. Miał on miejsce pewnego czerwcowego dnia na Pradze.

Któż nie zna stojącego tam przy ulicy Ratuszowej kościoła Matki Bożej Loretańskiej? Dla wielu to właśnie miejsce wyznacza centrum Pragi, a nie jak by wynikało z pobożnych życzeń urzędników czy nawet miejskich map – katedra Świętego Floriana. O kościele przy Ratuszowej napisano chyba już wszystko. My sami byliśmy w jego otoczeniu setki razy. Wielokrotnie też widzieliśmy przyjeżdżające wycieczki, turystów i ciekawskich, którzy zaglądali do wnętrza, przechodząc obok, gdy zmierzali do ogrodu zoologicznego lub na plażę. Tego dnia właśnie tam wybraliśmy się na ślub dalekiej kuzynki. Dwudziestosiedmioletnia Anna wychodziła za swojego rówieśnika Piotrka. I pewnie ślub byłby dla nas jednym z wielu ślubów, gdyby nie to, że gdy po ceremonii wstawaliśmy z kościelnej ławki, spostrzegliśmy elegancką i na dodatek zalakowaną kopertę zaadresowaną: „Nowożeńcy Anna i Piotr”. Ponieważ nie zwróciliśmy uwagi na to, kto koło nas siedział, więc nie bardzo wiedzieliśmy, komu z gości przypomnieć o kopercie. Postanowiliśmy wziąć ją ze sobą i gdy przed kościołem ustawił się ogonek gości do składania życzeń nowożeńcom, ustawiliśmy się na jego końcu. Wszystko po to, by mieć czas na przepytanie innych, czy nie ma wśród nich tego, który zapomniał koperty. Niestety nikt do niej nie chciał się przyznać. Gdy nadeszła nasza kolej, złożyliśmy życzenia, a nawet wręczyliśmy prezent, którym był niezwykle elegancki, zabytkowy kompas, symbol wyznaczania właściwego kierunku marszu. Nowożeńcy jednak nie rozpakowywali prezentów. Nie otwierali też otrzymanych kopert, które wręczał im co drugi gość. Dlatego my, gdy zdecydowaliśmy się wręczyć też kopertę znalezioną na ławce w kościele, powiedzieliśmy:

– To chyba dla was – kładąc nacisk na słowo „chyba”.
– Oj, hojni dziś jesteście! – odpowiedziała Ania, ze śmiechem rzucając się obu nam na szyje.
– Ale to nie od nas – powiedzieliśmy, chcąc wyjaśnić, że nie my jesteśmy ofiarodawcami, jednak Ania zupełnie nas nie słuchała. I na dodatek ku zdumieniu wszystkich gości, bo przecież do tej pory nie zajrzała do żadnego z prezentów, zręcznym ruchem zerwała pieczęć z koperty, która okazała się kartką złożoną tak, że tylko kopertę imitowała. To , co było na kartce napisane, Ania głośno odczytała, zaśmiewając się przy tym z treści, która najwyraźniej wydała jej się dość zabawna:

– „Pismo Święte mówi: «We czci niech będzie małżeństwo pod każdym względem i łoże nieskalane, gdyż rozpustników i cudzołożników osądzi Bóg». I mnie tak osądził, bo uczynki moje wywołały wielkie zło, które przeciwko Rzeczpospolitej się obróciło. Z czyśćca wyjdę i zaznam spokoju, gdy jedyny prawdziwy patriota, który tu leży, a zginął w wojnie, której byłam przyczyną, odzyska swoje prawdziwe imię. Nie wierzcie, że żoną jego była tylko szabla. Pomóżcie w zwycięstwie prawdy nad mitem, a zaznacie prawdziwego małżeńskiego szczęścia. Niech was Bóg prowadzi!
H.S.K.R.”.

Gdy po chwili oboje z Piotrem zerknęli na kartkę, okazało się, że była ona czysta. Tylko z zewnątrz widniał napis: „Nowożeńcy Anna i Piotr”.

– Oj, Krosnowscy! Ale macie fantazję! – krzyknęła po chwili i do końca wesela oboje młodzi, a w ślad za nimi i reszta gości, twierdzili, że list napisaliśmy specjalnym atramentem, bo był dowcipem zupełnie w naszym stylu. Zwłaszcza że, jak poniekąd słusznie zauważyła cała rodzina, pieczęć lakowa na kopercie przedstawiała herb Junosza, a taki sam herb widniał na sygnecie naszego przodka, który starszy z nas nosił na palcu.

Zdarzenie nie zaniepokoiło nikogo poza nami. Reszta gości szybko zapomniała o kopercie i liście, którego dziwną treść bezskutecznie próbowaliśmy sobie przypomnieć aż do końca wesela. Usłyszeliśmy ją drugi raz po tygodniu, gdy pojechaliśmy do jednego z naszych kuzynów – filmowców amatorów i na video obejrzeliśmy nakręcony przez niego podczas ślubu film. Kuzyn, który miał nas zresztą za parę wariatów, rozgłaszając często publicznie wszem i wobec, że wdowiec z kawalerem to bez kobiecej ręki tylko dziwaczeją, był tak pochłonięty obgadywaniem weselnych gości, że zupełnie nie zwrócił uwagi na to, że poprosiwszy, by jeszcze raz puścił fragment z rozrywaniem zalakowanej koperty, zajęliśmy się spisywaniem treści listu. Potem właściwie jeszcze tylko grzecznościowo pogawędziliśmy o tym i owym i pojechaliśmy do domu, by zająć się analizą dziwnej treści, która zniknęła z kartki zaraz po jej odczytaniu.

Czytaliśmy te słowa ze trzy razy, ale były dla nas tak zagadkowe, że nie mieliśmy pojęcia, z czym to powiązać. Przepisaliśmy je i wysłaliśmy zaprzyjaźnionemu genealogowi, dodając, że może osoba, która to pisała, pieczętuje się herbem Junosza. Odpowiedź przyszła błyskawicznie. Niestety nie taka, jakiej się spodziewaliśmy. Był to bowiem tak zwany autoresponder, informujący, że adresat naszego e-maila przebywa w służbowej podróży na antypodach i wróci za miesiąc, zaś przez ten czas odpowie jedynie na wybrane listy, i to tylko wtedy, gdy znajdzie na to czas. Postanowiliśmy sami spróbować pójść tropem znanego nam herbu. Niestety szybko okazało się, że w czasach, gdy szlacheckie pochodzenie miało znaczenie, tym herbem pieczętowało się ponad pół tysiąca rodów. Szukanie tego właściwego nazwiska przypominało więc przysłowiową igłę w stogu siana. Na chwilę zaświtała nadzieja, bo w oczy rzuciły nam się inicjały autorki listu: H.S.K.R. Jednak szybko emocje nam opadły. Nie wiedzieliśmy, które litery oznaczają imiona, które nazwisko. Wyszliśmy więc z założenia, że badamy wszystkie nazwiska zaczynające się na litery podpisane pod listem. Niestety to nie przybliżyło nas nawet o krok do rozwiązania zagadki, bo wśród pieczętujących się herbem Junosza było ponad dziesięć nazwisk na literę „H”, ponad osiemdziesiąt na literę „K”, około trzydziestu na „R” i ponad czterdziestu na „S”. Sprawa była więc beznadziejna.

Zadzwoniliśmy do znajomego varsavianisty Mieczysława Janiszewskiego, słynnego przewodnika po Warszawie, zwanego czasem „Męczysławem”, gdyż jak twierdził jeden nasz wspólny znajomy – „Męczysław” był w stanie każdego zagadać na śmierć.

– Ja teraz tego nie wiem, bo jestem na takim spacerze na cmentarzu Powązkowskim – powiedział „Męczysław”, strzelając słowami jak z karabinu. – Ale w wolnej chwili przemyślę sprawę. Jeśli to było w kościele na Ratuszowej, to tam są przecież szczątki poległych w czasie powstania kościuszkowskiego i potopu szwedzkiego. Pójdźcie tym tropem. A ja się teraz nazywam „Ściskalski”.

To powiedziawszy, rozłączył się.
[…]

Każdy, nawet niezwykle inteligentny człowiek, miewa czasem zaćmienia umysłu. Wynikają z przepracowania czy zwykłego fizycznego zmęczenia, zamyślenia i wielu innych powodów. To dlatego każdemu zdarza się powiedzieć zamiast „luty” na przykład „lipiec”. Albo zdarza się zapomnieć lub pomylić imię bądź nazwisko bardzo ważnej osoby. Nam też się takie zaćmienie zdarzyło, bo tylko temu możemy przypisać fakt, że na śmierć zapomnieliśmy o stojącym koło kościoła od lat siedemdziesiątych kamieniu poświęconemu Rochowi Kowalskiemu.
Na tym kamieniu widnieje napis:

Tu spoczywa Roch Kowalski,
bohater „Potopu”.
Poległ w bitwie ze Szwedami
o Warszawę 29 lipca 1656 r.
REQUIESCAT IN PACE

Ten powołany do życia przez Henryka Sienkiewicza bohater Potopu, który, jak pisał o nim autor, był na tyle inteligentny, by nosić szablę, zginął w czasie ataku na króla szwedzkiego Karola Gustawa, którego własną piersią zasłonił Bogusław Radziwiłł. Roch Kowalski najbardziej cenił swoją szablę, o której zresztą mówił jak o żonie: „Ja jestem Kowalski, a to jest pani Kowalska, innej nie chcę!”.
[…]

Zerknęliśmy na wydrukowany na kartce „list”, od którego wszystko się zaczęło. „Z czyśćca wyjdę i zaznam spokoju, gdy jedyny prawdziwy patriota, który tu leży, a zginął w wojnie, której byłam przyczyną, odzyska swoje prawdziwe imię. Nie wierzcie, że żoną jego była tylko szabla.” Teraz jasno widzieliśmy, że to o Rochu Kowalskim. Czyżby nie był tylko fikcyjną postacią? Postanowiliśmy znów zadzwonić do naszego nieocenionego „Męczysława”.
– Słuchajcie, ja teraz nie bardzo mogę gadać, bo jestem na takim odczycie – powiedział „Męczysław” prawie szeptem. A zaraz potem rzuciwszy krótką informację, że naprawdę był człowiek, który wtedy w czasie szwedzkiej nawałnicy zamierzył się na Karola Gustawa, ale zginął w czasie ataku i został pochowany właśnie koło tego kościoła, „Męczysław” powiedział, że nazywa się „Pozdrawialski” i się rozłączył.

[…]

Kto krył się pod inicjałami H.S.K.R i jak kończy się ta historia? Tego nie zdradzimy!
Trzeba zajrzeć do książki Małgorzaty Karoliny Piekarskiej.
A naprawdę warto to zrobić.

Za to już dziś zapraszamy na promocję książki „Czucie i Wiara”, czyli warszawskie duchy”

  • 28 kwietnia 2015 g. 18:00
  • Warszawa
  • Dom Literatury
  • ul. Krakowskie Przedmieście 87/89
  • prowadzenie: Miłka Skalska
  • fragmenty przeczyta: Tomasz Sobczak
31 marca 2015 12:27
[fbcomments]