Roman Soroczyński zapowiedział i osobiście udał się by przeżyć spotkanie ze Smerfami.
Przyznam, że rola osoby zapowiadającej jakieś wydarzenie artystyczne bywa niewdzięczna. Często bowiem okazuje się, że szumnie zapowiadana impreza nie spełnia oczekiwań – zarówno piszącego, jak i P.T. Czytelników.
Na szczęście teatralno-muzyczne widowisko SMERFY live on stage, które zapowiadaliśmy kilka dni temu (LINK), zostało entuzjastycznie przyjęte przez dziecięcą i … dorosłą widownię.
Z wielką przyjemnością przypomniałem sobie czasy, gdy oglądałem ze swoimi dziećmi telewizyjne dobranocki z udziałem niebieskich stworków. Przypomniałem sobie spektakl Smurfowisko, czyli Gargamel złapany, który na początku lat dziewięćdziesiątych był prezentowany w Teatrze SYRENA.
Rola Wiesława Drzewicza – jako Gargamela – była niepowtarzalna, a jednak… współczesny negatywny bohater (nota bene, grany przez polskiego aktora, Pawła Tucholskiego) szybko nawiązał kontakt z dziećmi. Wykonana w hip-hopowym stylu piosenka chyba początkowo zjednała mu część widowni. Kiedy jednak zapytał dzieci, czy mogłyby wskazać, gdzie są Smerfy, większość widzów zachowała smerfastyczną czujność i nie zdradziła tego.
W innym przypadku już w pierwszym akcie nastąpiłaby smerfastrofa. Używanie wyrazów, których rdzeniem było słowo „smerf” jest ważnym akcentem widowiska, prezentowanego przez firmę High Note Events, działającą pod marką MAKROCONCERT.

Kolejnym atutem spektaklu jest muzyka.
Nie tylko hip-hop pojawił się na scenie. Prezentowano bowiem utwory z różnych stylów muzycznych. Mnie osobiście zachwycił blues w wykonaniu Papy Smerfa. W pierwszym akcie młodzi widzowie mieli jeszcze opory, ale w drugim świetnie pomagali Smerfom i Matce Naturze (w tej roli druga osoba z Polski – Jagoda Stach) w śpiewaniu refrenów piosenek.
Jeśli ktoś myśli, że był to śpiew dla śpiewu, to mocno myli się. To były czary, mające na celu uratowanie Wiosny! Dużą rolę odegrała w tym choreografia autorstwa Kathleen Kermond.

Dzieci, które są głównym adresatem widowiska, nie miały czasu, by nawet pomyśleć o jakiejkolwiek nudzie. Kolorowa, szybko zmieniająca się, scenografia przyciągała wzrok. Mało tego! Ci, którzy przebywali na płycie, mogli nurzać się w bańkach mydlanych i łapać konfetti. Jednak – jak się okazało – najbardziej zajmującym zajęciem było łapanie spadających girland. Niektóre dzieci szybko zbierały je, zwijały i pakowały do swoich plecaczków. Potem z dumą pokazywały swój urobek opiekunom oraz koleżankom i kolegom.
Mam wrażenie, że i dorośli dobrze się bawili.
Przenieśli się bowiem w świat bajek swoich dzieci, a czasem wrócili wspomnieniami do swojego dzieciństwa czy młodości. Zatem kilka pokoleń widzów miało smerfastyczną zabawę!
Po powrocie z Torwaru córka moich znajomych szybko zaczęła rysować scenki z widowiska, by zaprezentować je swojemu tacie. Czyż nie chodzi o to, aby później mieć wspólne tematy do rozmów i zabaw ze swoimi dziećmi lub wnukami?