Małgorzata Moryc była w kinie Atlantic na zagranicznym filmie o obco brzmiącym tytule: Legend.
Tydzień temu w warszawskim kinie Atlantic można było przedpremierowo obejrzeć wchodzący w przyszłym tygodniu na ekrany polskich kin film „Legend” w reżyserii Brian’a Helgeland’a („Tajemnice Los Angeles”; „Rzeka tajemnic”). Po raz kolejny właśnie to kino, jako jedyne w Warszawie, zorganizowało wcześniejszy pokaz oczekiwanego z dużym zainteresowaniem filmu, za co należą się szczególne podziękowania kierownictwu Atlantica.

Film jest opartą na faktach opowieścią o gangsterskim światku Londynu lat 60-tych, w którym główne wpływy zdobyli bliźniacy – bracia bliźniacy Ronald i Reginald Kray. Bracia, od najmłodszych lat stanowiący zgrany duet i wspierający się w trudnych sytuacjach, nieco różnili się pod względem charakteru. Ron ekscentryczny okularnik z diagnozą choroby psychicznej, nie kryjący się ze swoim homoseksualizmem, co w tamtym okresie było prawdziwym ewenementem. Reggie tymczasem wpisuje się w obraz męskiego „macho”. Obu łączyła bezwzględność, brutalność i ambicja zdobycia wpływów w przestępczym świecie angielskiej stolicy. Bracia Kray byli już bohaterami filmowymi (obraz w reżyserii Peter’a Medak’a „Bracia Kray” z 1990 roku), więc sama ich historia jest znana. Kluczowe dla najnowszej produkcji jest to, jak została tym razem opowiedziana.
„Legend” opowiada historię braci z punktu widzenia ukochanej Reggie’go – Frances Shea i jest skonstruowany w oparciu o jej narrację. Niestety jest to zabieg nie do końca udany. Problemy i rozterki miłosno-małżeńskie Frances średnio pasują do tematyki i klimatu filmu gangsterskiego, z brutalnymi scenami „kariery” braci Kray. Frances, przeciętnie grana przez Emily Browning, wydaje się tutaj kwiatkiem do kożucha, a jej motywacja wyrwania się z nudnej rodziny do wielkiego świata pieniędzy i splendoru, zupełnie miałka w kontekście wojny gangów, kontaktów braci ze światową śmietanką gangsterską, atmosfery klubów nocnych i piwnic tortur.
Ponad dwu godzinny film dłuży się przez to, irytując ckliwymi wynurzeniami Frances oraz scenami „rozwoju jej romansu” od pierwszej randki w klubie Reggie’go, poprzez małżeństwo, kłótnie, aż do tragicznego w skutkach rozstania. Wszystko to wepchnięte w ekscytujący obraz walki braci o wpływy, wygląda jak serialowe romansidło włożone w arcydzieło typu „Ojciec Chrzestny”.

Film jest nierówny – bo niektóre sceny „gangsterskie” – zarówno brutalne, jak i przedstawiające negocjacje „biznesowe” aplikują do najlepszych z tego gatunku. Opowieść Frances nawiązuje tymczasem do komedyjek romantycznych albo mniej udanych seriali.
Ale jest w tym filmie coś, która sprawia, że powinien on przejść do historii kina. Tym aspektem jest arcygenialna podwójna rola Toma Hard’ego. Eksperyment, aby dwóch braci o różnej fizjonomii i charakterze (a nawet preferencjach seksualnych) zagrał ten sam aktor wydawał się karkołomny. Jednak dzięki geniuszowi aktorskiemu Hard’ego i charakteryzacji, okazał się strzałem w dziesiątkę. Tom gra tak koncertowo, że byli na sali widzowie zupełnie tego nieświadomi, którzy dopiero w momencie napisów końcowych orientowali się, że ten sam aktor wcielił się w obie postaci (aż trudno w to uwierzyć… a jednak).

Osobne gratulacje należą się reżyserowi i montażystom, którzy wykonali swoją pracę tak doskonale, że podwójna rola Hard’ego nabiera głębi. Tym bardziej, że scen, w których występują obaj bracia jest całkiem sporo, łącznie z najlepszą w całym filmie sceną ich brutalnej (jak przystało na gangsterów) bójki w pubie. Miłymi akcentami są dawno niewidziana ikona filmu gangsterskiego – Chazz Palminteri oraz Duffy, umilająca śpiewaniem sceny rozgrywające się w pubach.
Film „Legend” zawiera takie elementy (reżyseria, montaż, zdjęcia, rola Toma Hard’ego), które nie pozwalają szanującemu się kinomanowi zostać w domu, chociaż musi się on nastawić na nieco irytującą formę narracji. Mimo kilu zastrzeżeń myślę, że obraz Brian’a Helgeland’a powinien przypaść do gustu miłośnikom gatunku, tak więc…