0

Fort Wola 1943-1944

Tramwaj linii 21. na tym zdjęciu co prawda zjeżdża z Wolskiej do zajezdni na Młynarskiej w 1931 roku, ale bohater opowiadania mógł nim jechać z Pragi na Wolę do Fortu W i z powrotem w latach 1943/1944.
Tramwaj linii 21 – tu co prawda zjeżdża z Wolskiej do zajezdni na Młynarskiej w 1931 roku, ale bohater opowiadania mógł nim jechać z Pragi na Wolę do Fortu W i z powrotem w latach 1943/1944.
fot. Jan Binek (źr. NAC)

Wspomnienie Janusza Dzianio (seniora) z jesieni 1943 i wiosny 1944 roku.

W klasie, do której chodziłem był chłopak – volksdeutsch. Jeśli dobrze zapamiętałem jego nazwisko, to brzmiało ono Krantz lub Kranc. Był butny i czuł się bardzo pewnie. Jego ojciec jako pracownik szkoły, a może nawet nauczyciel, był gwarantem swoistej nietykalności.

Uczniowie dokuczali mu, popychali, przezywali, szturchali. Łatwego życia z nami nie miał co mogło być dla niego problemem.

Pewnego dnia, może miesiąc po rozpoczęciu roku szkolnego, zostałem wezwany wraz z kilkoma kumplami do gabinetu dyrektora mojej Szkoły Powszechnej, która mieściła się przy ulicy Szerokiej 38 (obecnie Kłopotowskiego). Budynek był zaraz przy Targowej. Dwójka kolegów to Leonard Cieszkowski (Lolek) i Jurek Frankiewicz. Charakterna Wiara, obaj z Targowej 53.

W obecności „dyra” i cywila w tyrolskim kapeluszu, dostaliśmy polecenie udania się pod wskazany adres, w celu podjęcia pracy i nauki zawodu w zakładach remontowych BMW na Forcie Wola. Dyrektor z cywilem rozmawiał po niemiecku, nam tłumaczył jego słowa na język ogólnie zrozumiały.

Czy to była zemsta Krantza? Trudno mi teraz powiedzieć, wtedy tak rozumowaliśmy i zawczasu planowaliśmy srogą zemstę na zdrajcy narodu i naszej trójki.

Po powrocie do domu opowiedziałem o całym zdarzeniu Matce.
Była podobnego zdania jak my, to robota tego szkopskiego sługusa. Jednak z drugiej strony, cała wasza paczka to chłopaki „z iskrą Bożą”, dobry zawód zawsze się przyda. Lepsze to niż wywózka na roboty do Reichu. A może to nie robota Krantza, tylko szkopy młodej i zdolnej siły roboczej po szkołach szukają?

Za dzień lub dwa w szkole wyznaczono nam termin wyjazdu. W obecności cywila, poznanego już wcześniej u dyrektora, ruszyliśmy w kierunku Woli. Nigdy wcześniej tam nie byłem, kto zapuszczał się tak daleko „na Warszawę”? Praga była naszym domem i całym światem, to nam wystarczało. Jadąc oglądaliśmy z koleżkami zupełnie obce rejony miasta, ogromnego i gęsto zabudowanego. No to fryc nam darmową wycieczkę zafundował, niech go prąd popieści. Dojazd do końcowego przystanku i stanowcze „aussteigen”. Co było robić, wysiadamy i idziemy z hitlersynem.

Po prawej stronie za pętlą tramwajową była dość długa uliczka dojazdowa do wartowni i szlabanu. Dystans może kilkuset metrów. Po przejściu przez posterunek i dojściu do budynków zakładu, cywil zameldował nas w biurze. Szwargotali po swojemu, licho wie o czym, stamtąd trafiliśmy do punktu docelowego.

Naszym miejscem zakwaterowania był piętrowy budynek. Sala z drewnianymi, piętrowymi łóżkami na 15-20 podobnych do nas, młodych chłopaków z Syreniego Grodu. Posiadał stołówkę, umywalnię i ubikację. Obok mieściła się sala szkolna, w której mieliśmy lekcje . Zajęcia odbywały się przemiennie, praca połączona z nauką zawodu mechanika samochodowego. W głębi placu, przy którym mieszkaliśmy, były hale i warsztaty różnych firm samochodowych – BMW, Steyr, Opel. Były też baraki, w których mieszkali robotnicy z terenów podbitej Europy. Zapamiętałem nawet kilku egzotycznie wyglądających, czarnoskórego i arabowatego o śniadej cerze. Przypadkowo nie znaliśmy ich języków, więc kontakt był raczej trudny, jak z głuchym przez ścianę. Reszta robotników trzymała się według narodowości, tak było łatwiej bo szwargotać nikt specjalnie nie chciał.

W hali naprawczej był duży oszklony kantor z dyrektorem Stechlerem (lub Stychlerem), obermajstrem i młodziutką może 19 letnią sekretarką.

Opiekunem naszej grupy był mały szkop, który ustawiał nas przed kantorem w dwuszeregu i przydzielał pracę. Z racji swego szczególnego wąsika i podłej postury, nosił przezwisko „zając”.

Rozdawał „marki” na pobranie narzędzi, potrzebnych przy nauce fachu. Były to różnych kształtów „marki”, trójkątne, prostokątne i okrągłe. Wisiały na drewnianej tablicy ściennej i opisane były wytłoczonym numerem, przypisanym każdemu z małoletnich adeptów szwabskiej motoryzacji. Nas do takiego stanu rzeczy przyswajano od samego początku. Na warsztatach każdy robotnik miał zestaw „marek” narzędziowych odpowiednio ocechowanych. Starsi uprzedzali nas by nie zgubić takiego cuda, groziła za to sroga kara. Dostaliśmy też ubrania do pracy. W komplecie były drelichowe spodnie z bluzą oraz beret i dość ciężkie kamasze na grubej zelówce.

W zależności od przydziału praca odbywała się na blacharni, lakierni, silnikowni i wulkanizacji. Obowiązkowa była też nauka jazdy na różnorodnym sprzęcie mechanicznym.

Na placu stały wyremontowane już pojazdy, przygotowane do wysyłki na front. Obowiązkowa nauka prowadzenia i obsługi gotowych do jazdy samochodów, wiązała się z konkretnym zadaniem. Podczas sowieckich nalotów samochody musiały być wyprowadzone z miejsca parkowania i rozproszone na pobliskim terenie, a nawet poza obręb zakładów. Wewnętrzny teren ogrodzony był drucianą siatką, zewnętrzna część to też podobne zabezpieczenie z kilkoma bramami. Owo rozproszenie było ściśle przez Niemców przestrzegane, my zaś musieliśmy tak kombinować by nie stanąć za blisko siebie. Ruscy zrzucali podczas nocnych „odwiedzin” race oświetlające. Większe skupisko sprzętu bojowego groziło bombką a nawet kilkoma. Z różnych względów, ale ani nam ani szkopom, taka sytuacja nie do końca odpowiadała. Majstrem był niejaki Neuman, kanalia w ludzkiej skórze . Wszystko tłumaczył po niemiecku doskonale wiedząc, że my mało z tego rozumiemy. Język techniczny to nie „w kij pierdział”, mieliśmy więc przyspieszoną naukę języka, bo brak zrozumienia karał biciem. Szkoliłem się na różnego typu pojazdach, od osobowych przez ciężarowe z pojazdami terenowymi włącznie. Najtrudniejsze do opanowania były pojazdy o dwóch kołach przednich z lanej gumy i tylnych gąsienicach. Były to maszyny firmy Ford, używane w armii Rommla w Afryce. Na Woli naprawiano podobne, uszkodzone na froncie wschodnim w okolicach Witebska gdzie podmokłe tereny były wyzwaniem dla innych maszyn. Nauka na takim „diable” była bardzo mozolna i trudna. Trzeba było opanować technikę kierowania kołami i gąsienicami, każda para sprawiała duży kłopot szczególnie w skrętach. Kilka razy za nie wprowadzenie maszyny w odpowiedni skręt, dostałem od Neumana ciosy ręką w tył głowy. Szkopska „łopatologia stosowana”, pies go tańcował. Młoda sekretarka była chyba Niemką ze Śląska. W rozmowie wtrącała sporo polskich słów z typowym twardym, germańskim akcentem. Jako jedyna z niemieckich pracowników nie wymagała od nas powstawania czy zdejmowania nakrycia głowy. Kilka razy nawet do mnie się uśmiechnęła, może miała brata w podobnym wieku, licho wie. Wszyscy robotnicy mieli wystawione dokumenty imienne. Zawierały one rubrykę, w którą przy udzieleniu przepustki wpisywano datę wyjścia i obowiązkowego powrotu. Potwierdzenie stanowił podpis i pieczątka obermajstra. Wyjścia odbywały się w sobotę po pracy, powroty w niedzielę wieczorem. Ostemplowane i podpisane przepustki wydawała wspomniana, młoda sekretarka. Moja Matka była już wtedy sama, Ojciec niestety nas zostawił. Choroba doprowadziła Matulę do Praskiego szpitala Przemienienia Pańskiego. Choć byłem w niepewnej sytuacji i dość daleko od domu, mogła liczyć na moje skromne wsparcie. Warszawiaków i Prażan, którzy nic nie przeskrobali, wypuszczano w soboty do domów bez większych ceregieli. Mogłem Mamę odwiedzać. Wiedziałem, że czeka na mnie.

Po kilku miesiącach pracy, mogła to być wiosna 1944 roku, poszedłem do kantorka po kolejną przepustkę. Sekretarka była sama. Chwilę uważnie mi się przyglądała i po cichu powiedziała – Johan, jutro już was tu nie będzie, musisz uciekać.

„Łatwo powiedzieć uciekaj, nie mam ani dokumentów ani przepustki”, odpowiedziałem wpatrując się bacznie w jej oczy. Chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, po czym dziewczyna wyjęła z szuflady moje papiery z przepustką i podsunęła w moim kierunku szepcząc „ruhe”. Zaskoczenie zupełne, ale musiałem kuć żelazo w imieniu nieobecnych przy mnie kumpli. Raz kozie śmierć, Praska sztama to pierwsza hipoteka.

Poprosiłem o dokumenty dla moich dwóch kolegów, Lolka i Jurka.

Podaj mi ich nazwiska twardo wyszeptała, a moje zaskoczenie przerosło wszelkie granice. Sytuacja była naprawdę alarmowa, wiedziała dziewczyna co robi.

Cieszkowski i Frankiewicz – wyplułem szybko z siebie. Chwila poszukiwań i papiery koleżków dołączyły do moich.

Dokumenty były bez pieczątki i podpisu na dzień wyjścia. Ale co zrobić, trzeba ryzykować bo sytuacja wydaje się ostateczna. Ostatnie godziny sobotniej pracy i spokojnie, bez pośpiechu udaliśmy się do wyjścia z hali naprawczej.

Po powrocie do budynku i sali, przebraliśmy się w nasze ciuchy cywilne, a po krótkiej chwili ruszyliśmy w kierunku wartowni. Po drodze intensywnie zastanawialiśmy się „jak tu oszwabić szwaba”. Ustalenie było mało oryginalne a na pewno dość niebezpieczne, W razie draki każdy daje nogę na własną rękę.

Jak gdyby nigdy nic doszliśmy do wartownika przy szlabanie.

Morgen her wachman – wycedził Lolek. Szkop łypnął na nas faszystowskiem okiem i krótko warknął halt, ausweis .

Wyjęliśmy niepodpisane przepustki, ryzyko było straszne. Ale anieli święci się nad nami zlitowali bo od strony Wolskiej podjechał samochód osobowy z oficerami i cywilem. Niemiecki wartownik odwrócił się od nas, zasalutował przyjezdnym, otworzył przejazd, a nam krótko warknął raus i machnął ręką byśmy przechodzili pod szlabanem. Po woli, bez pośpiechu ale zdecydowanym krokiem przepustkowicza, ruszyliśmy w kierunku Wolskiej.

Chłopaki, a jak tam jechał dyrektor i nas widział?, Jurek zadał kłopotliwe pytanie. Nas może i widział, jak jechał. Przepustek bez podpisu nie miał prawa zobaczyć. Spokojna głowa, kontra Lolka była jak Kapucyński balsam na boleść wszelaką.

Zapadła szybka decyzja by się rozproszyć. Trzech to już tłok na ulicy, wracamy na Pragę każdy na własną rękę. Nie tramwajem, choć tyłek wygodę lubi a nogi mogą czuć wdzięczność, wracamy pieszo.

Po planowym rozstaniu z moją Ferajną, minąłem pętlę tramwajową i z wyrazem twarzy doszczętnego znawcy Wolskich klimatów pewnie ruszyłem w drogę powrotną.

Tydzień po ucieczce z Fortu Wola, wieczorem do mieszkania Babci przyszedł granatowy policjant z Niemcem po cywilu. Leżałem już w pościeli, przykryłem się po nos i nasłuchiwałem rozmowy.

Czy tu mieszka Janusz Dziano? – zapytał policjant.
Tak – krótko potwierdziła Matula.
A gdzie jest? – pytał dalej policjant.
Jest u was, w fabryce niemieckiej na Woli – miała kobieta nerwy i zacięcie aktorskie.
A ten to kto? – policjant uniósł kąciki ust w lekkim uśmiechu
To też mój syn, z robót w Niemczech na przepustkę przyjechał.

Tu prawda był dość blisko, brat faktycznie miał wywózkę na roboty do Rzeszy. Ale w kwestii przepustek to raczej niekoniecznie. Policjant mruknął coś do szkopa, zasalutował z lekkim uśmiechem i obaj wyszli z mieszkania.

Nie można było ryzykować kolejnych wizyt, ludzki granatowy to nie była codzienność tego miasta. Na drugi dzień wyjechałem do Huszlewa, 12 kilometrów od Łosic. Znałem dość dobrze tę okolicę, byłem tam wcześniej na kolonii dla półsierot.

Kilka miesięcy na wsi i powrót na Pragę w lipcu 1944 roku.
Po szczęśliwym spotkaniu z Lolkiem byłem bogatszy o ciekawą informację. Szwabskie zakłady remontowe na Forcie Wola, zostały ewakuowane w głąb Niemiec razem ze wszystkimi robotnikami.

Dzięki młodej sekretarce uniknęliśmy dalszej wywózki a może i czegoś więcej.
Niestety, nie zapamiętałem nawet jej imienia.
Szkoda, wielka szkoda.

Wspomnienie spisał syn, Janusz Dziano (junior)

Fort W Twierdzy Warszawa

(popularnie Fort Wola)

Fort W („Wola”), Форт В – fort pierścienia wewnętrznego Twierdzy Warszawa, wybudowany w latach osiemdziesiątych XIX wieku w Imperium Rosyjskim, obecnie nieistniejący. Zlokalizowany w dzielnicy Wola w Warszawie na północ od drogi na Poznań.

Fort W był typowym umocnieniem ceglano-ziemnym o narysie regularnego pięciokąta z dwoma czołami. W latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, w ramach modernizacji twierdzy, został przeznaczony na cele magazynowe. W ramach likwidacji twierdzy po 1909 roku fort został częściowo rozebrany. Dalsza destrukcja fortu nastąpiła w 1916 roku, kiedy ówczesne, niemieckie władze Warszawy zezwoliły na jego na rozbiórkę (cegłę z rozbiórki wykorzystano do budowy muru pobliskiego cmentarza Wolskiego). W okresie międzywojennym znajdowały się tu koszary 3 Batalionu Pancernego oraz oficerska i podoficerska szkoła wojsk samochodowych.

W czasie okupacji, jak już wiemy ze wspomnienia pana Janusza Dziano, Niemcy wykorzystywali fort jako samochodowe warsztaty mechaniczno-remontowe.

W 1945 istniały już tylko niewyraźne ślady w terenie (m.in. resztki fosy). Ostatecznie na początku lat 50 XX wieku teren fortu został przeznaczony pod budowę Zakładów Mechanicznych „Wola”. W budynkach PZL Wola w połowie lat 90 XX w. znalazło swoją siedzibę m.in. Starostwo Powiatu Warszawskiego Zachodniego do czasu przenosin do budynków fabryki kabli w Ożarowie Mazowieckim.

Teren pomiędzy ul. Człuchowską a płn-zach. skrajem cmentarza to miejsce, gdzie znajdował się fort, natomiast dawne Centrum Handlowe „Fort Wola” (teraz Galeria Na Woli) mimo swej nazwy znajduje się dalej, w kierunku płd. przy ul. Połczyńskiej na esplanadzie fortu. Miejsce to upamiętnia także nazwa ulicy Fort Wola.

Tuż obok znajduje się Cmentarz Powstańców Warszawy oraz Cmentarz Wolski.

Wikipedia

Zdjęcia lotnicze

23 lipca 2018 19:13
[fbcomments]