Przedwyborcze refleksje z okazji Dnia Nauczyciela piórem doświadczonej nauczyciela i samorządowca.
W sobotę, na dzień przed wyborami, 15 października jest Dzień Edukacji (dawniej Nauczyciela).
Dla tych warszawskich nauczycieli, którzy już długo pracują – a tacy są tu prawie wszyscy, nowych praktycznie brak (o przyczynach kiedyś pisałam w „Przeglądzie” Komu i dlaczego zagrozi prof. Wakat | Przegląd (tygodnikprzeglad.pl) ) – to gorzkie święto.
Już w samej, zmienionej jeszcze w stanie wojennym nazwie, tkwi charakterystyczna dla myślenia oświatowej (i szerzej – państwowej) biurokracji o tym zawodzie hipokryzja.
Był sobie bowiem Dzień Nauczyciela jak wiele innych dni różnych grup zawodowych. Różne zawody zaczęły jednak swoje święta obchodzić m. in. wolnym dniem i uroczystościami w tym dniu właśnie. Jak wszyscy to wszyscy, więc na podobny pomysł wpadli też nauczyciele. Władza ludowa podrapała się w głowę i zauważyła, że jak świętują np. żołnierze, strażacy czy milicjanci, to niekoniecznie akurat wybucha wojna, trzeba gasić pożar czy iść pałować. A bez nauczycieli w dowolnym dniu pracy wiele rodzin nie mogłoby iść do pracy z braku opieki nad dziećmi.
W roku 1982 zmieniono więc nazwę na Dzień Edukacji i wprowadzono pokrętną zasadę, że jest to dzień wolny od zwykłych zajęć lekcyjnych dla uczniów, ale dzień pracy i zajęć opiekuńczych dla nauczycieli. W efekcie przeprowadzają oni głównie w tym dniu (a wcześniej przygotowują!) obchody na cześć polskiej edukacji i swoją własną, co oczywiście jest fascynującym i napełniającym dumą oddaniem hołdu samym sobie.
Na szczęście w tym roku 14 października to sobota…
Gdybyż to jeszcze tylko o ten jeden dzień chodziło z tą goryczą!
Niestety to tylko wierzchołek góry lodowej.
Od czasów, kiedy nauczyciele zaczynali pracę, zmienił się de facto całkowicie ich zawód i jego pozycja. Kiedy przychodzili do szkoły (niezależnie od systemu politycznego), ich zajęciem był rozwój ucznia i jego wychowanie. Do tego, lepiej czy gorzej, ich przygotowywano i szkolono, o tym rozmawiano na radach pedagogicznych, z tego ich rozliczał nadzór.
Oczywiście, jak nic ludzkiego na świecie, nie działało to idealnie.
Tyle, że ewolucja jaką odbyła polska (bo nie światowa!) edukacja poraża.
Od 4 „reform” Buzka-Balcerowicza zniknęli z kuratoriów wizytatorzy przedmiotowi czyli z założenia wykwalifikowani fachowcy od poszczególnych przedmiotów i zagadnień z funkcjonowania szkoły. Zostali sami urzędnicy, którzy na meritum działalności szkoły znać się nie muszą. Oni zaś mogą w tej sytuacji kontrolować szkołę i nauczycieli jedynie formalnie, na podstawie wytworzonej w danej szkole dokumentacji i jej zgodności z tysiącami stron różnych regulacji.
Jednocześnie jedna z tych 4 „reform” – Handkego i Dzierzgowskiej – zobowiązywała szkoły do samodzielnego wytworzenia masy dokumentów. Też kiedyś o tym w „Przeglądzie” pisałam.
[Gdzie znikają złotówki na edukację, czyli o skutkach oświatowej biurokracji | Przegląd (tygodnikprzeglad.pl) ].
W efekcie dziś tysiące urzędników (bardzo kosztownych!) ME(i)N/kuratoriów za jedyne zajęcie mają pilnowanie, by tony szkolnej dokumentacji były bez skazy, bo na niczym innym się nie znają. Rady pedagogiczne i szkolenia nauczycieli (opłacane oczywiście z naszych podatków) też się zajmują nie uczniami, tylko papierami, ich perfekcją, dostosowaniami wymuszonymi przez kolejne zmiany czy nawet interpretacje przepisów. Jakby ktoś nie wiedział – według znanego badacza biurokracji N. Parkinsona instytucja publiczna, która ma powyżej tysiąca urzędników, zaczyna się zajmować głównie samą sobą.
Raczkujący w demokracji politycy wszelkich opcji rychło dostrzegli w edukacji dobre miejsce do wyborczego lansu czy zdobycia poparcia różnych lobbies, zwłaszcza, że i wyborcy w tej demokracji raczkowali. Oczywiście żadne bardziej skomplikowane pomysły nie miały tu szans – tryumfowały te proste i krótkie. Tyle, że stopniowo ich, pilna na dodatek, realizacja degradowała polską oświatę i morale nauczycieli, szczególnie, że odwoływały się do gorszych stron ludzkiej natury wyborców.
Taki Leszek Miller np. jedną obietnicą z wyborczego wiecu na lata wyprowadził z polskiej oświaty, ważną cywilizacyjnie, obowiązkową maturę z matematyki. Lobby hotelarzy z Zakopanego i okolic dotarło do minister Łybackiej i rotacyjnymi terminami ferii zimowych zrujnowało pewną coroczną rytmiczność roku szkolnego. Lobby księgarzy detalicznych, po medialnym opluciu nauczycieli, za czasów ministra Halla uniemożliwiło, o wiele tańsze dla rodziców, hurtowe zakupy podręczników za pośrednictwem szkoły. Lobby wydawców podręczników i pomocy naukowych ordynuje nam co chwila zmiany podstaw programowych, po których dotychczasowe książki nadają się tylko na makulaturę. Pewien samozwańczy reprezentant rodziców (dziś przy kancelarii prezydenta Dudy), pod hasłem rzekomej czystości wyboru trójek klasowych i szkolnej Rady Rodziców (do których i tak na ogół wyjątkowo trudno znaleźć chętnych!), nakłonił MEN do zarządzenia… tajności tych wyborów. Efekt – minimum(!) pół godziny na bardzo ważnym, bo pierwszym w roku szkolnym, zebraniu rodziców zamiast na rozmowę o uczniach, schodzi na stosownych formalnościach – namówienie kandydatów, wybór komisji skrutacyjnej, rozdanie i zebranie kart wyborczych, policzenie i ogłoszenie wyników. Nie są to jedyne formalne sprawy, które trzeba na tym pierwszym zebraniu załatwić. Na szczęście ten przepis, jeszcze pani minister Kluzik, powoli po prostu ulega zapomnieniu.
Dziś nie jest inaczej.
W kampanii, jako pomysł na lepszą szkołę, przewija się np. znowu całkowity zakaz prac domowych – pisałam tu kiedyś o jego absurdalności [Domowe prace niezgody | Warszawa.pl (www.warszawa.pl) ], więc się nie będę powtarzać.
W takich zawodach jak nauczyciela, polegających na pomaganiu ludziom, najważniejsza dla dobrej pracy jest pozytywna motywacja i zaufanie. Żadnym przymusem ani kruczkami biurokratycznymi nie da się ich wymusić. Szczególnie przepisami o odpowiedzialności za niedopełnienie obowiązków. Nauczyciel musi chcieć osiągać pozytywne rezultaty – inaczej tylko odwraca głowę od problemów i szuka dla siebie czysto formalnej poprawności. Tymczasem nauczyciel, choćby był najlepszy, najbardziej się starał i osiągał wyniki wybitne nawet na skalę międzynarodową, w przeciwieństwie np. do trenerów sportowych, na żadne docenienie liczyć nie może. Nawet po przejściu całej, usłanej licznymi papierami ścieżki awansu zawodowego, nie osiągnie niestety średniej krajowej.
Z drugiej strony rządzący uwielbiają nauczyciela straszyć.
Dziś, dzięki Lex Czarnek, można nauczyciela oskarżyć o niejasno zdefiniowane „naruszenie praw i dobra dziecka”. Dyrektor ma obowiązek zawiesić jego prawo do wykonywania zawodu oraz skierować sprawę do komisji dyscyplinarnej, gdzie czeka się latami na rozstrzygnięcie. Znam dyrektora stołecznej placówki, który czekając, awansował już na dość eksponowane stanowisko w warszawskim samorządzie i dalej czeka. Sytuację nauczyciela opisuje tu dobrze ostrzeżenie dla konwojowanych więźniów w stalinowskiej Rosji:
„Krok w prawo, krok w lewo, krok w przód i krok w tył będą traktowane jako próba ucieczki! Strażnicy będą strzelać bez ostrzeżenia!”.
Długie lata sączono nieufność do nauczycieli, co zaowocowało licznymi przepisami, których głównym zadaniem jest obrona ucznia przed złym nauczycielem, który tylko czyha żeby mu zrobić krzywdę. W efekcie, w obawie przed zarzutem „złego dotyku” wychowawczyni klasy I czy II Szkoły Podstawowej nie przytuli swojego płaczącego malucha, choć to jak najbardziej ludzkie i naturalne, bo maluch ją traktuje jako „zastępczą mamę”.
Z podobnych powodów nauczyciel Szkoły Podstawowej nie rozdzieli dwóch bijących trzeciego na korytarzu np. piątoklasistów. Co najwyżej może krzyknąć żeby przestali albo … zadzwonić na policję.
Długie i częste posiedzenia rad pedagogicznych zajmują się drobiazgami i formalnym zatwierdzaniem różnych oczywistości, bo nawet 100-osobowa rada kompetencji nie ma żadnych. Wszystkie kompetencje oddano albo rodzicom albo sądom rodzinnym czy kuratorium dla których sprawy szkoły są odległe i obojętne.
Czasem kończy się to tak jak w tej, opisanej tu sytuacji [Śmierć w szkole | Warszawa.pl (www.warszawa.pl)] .
Nawet w tak dramatycznej pandemicznej sytuacji po zawieszeniu zajęć, minister Piontkowski, zamiast zwrócić się do nauczycieli w stylu:
„Kochani nauczyciele!
Mamy dramatyczną i zupełnie niezbadaną sytuację – zróbcie wszystko, by uczniowie wynieśli ze zdalnych zajęć możliwie dużo pożytku!
Wykorzystajcie Wasze doświadczenie, kompetencje i kreatywność – z góry Wam za to dziękuję!”,
ciągle opowiadał w mediach o tym, że szkoły i nauczyciele realizują podstawę programową. Kazał też, via kuratoria, raportować dyrektorom realizację tej podstawy – dostawali maile czasem o 22, a na rano musieli mieć odpowiedź. Tak jakby ten formalny dokument był w tej dramatycznej sytuacji najważniejszy. Więcej – pandemia zawiesiła imprezy sportowe i szereg kanałów telewizyjnych nie miał co robić. Z drugiej strony wiadomo było, że TVP ma gigantyczne archiwum różnych filmów dydaktycznych (lekturowe sztuki i filmy, filmy i audycje popularno – naukowe etc.) – nic tylko korzystać.
Pewnie nie ja jedna wpadłam na ten pomysł, ale uznałam, że sytuacja jest dramatyczna i skorzystałam z faktu, że przez Radę Warszawy i moją Komisję Edukacji przewinęło się przez 9 lat sporo prominentnych 3 lata temu i dziś, działaczy PiS. Przekazałam im sugestię wykorzystania telewizji i jej zasobów. Zgodzili się i przekazali sprawę komu trzeba. MEN dostał kilka kanałów telewizyjnych. Nic tylko zebrać grupkę fachowców i dokonać wyboru najbardziej rozwijających oraz najciekawszych, profesjonalnych materiałów i emitować, emitować, emitować … Co z tym zrobił MEN ministra Piontkowskiego? Podzielił poszczególne klasy do prowadzenia zajęć pomiędzy kuratoria i zaserwował całej Polsce dyletancką parodię stacjonarnych lekcji, w której najważniejsza była owa podstawa programowa.
Wybory już za tydzień.
Moja Koalicja Obywatelska ma w programie m.in. istotne podniesienie płac nauczycielom i szeroką ofertę zajęć pozalekcyjnych. Partie, a jeszcze bardziej koalicje, to wielkie organizmy z krzyżującymi się preferencjami i interesami. Relatywnie zamożna na tle Polski stolica to już miała – dzisiejszy dodatek motywacyjny (de facto drożyźniany, bo Warszawa to szalenie drogie miasto) w obecnej wysokości średnio 600 zł brutto na etat miesięcznie wprowadziliśmy za mojej ostatniej kadencji przewodniczącej Komisji Edukacji Rady Warszawy 8 lat temu i od tego momentu ani drgnął. W każdej szkole były 3 godziny zajęć pozalekcyjnych na klasę tygodniowo – dziś w stolicy kółka tematyczne prowadzą wyłącznie hobbyści. Trudno nawet powiedzieć, że zabrakło środków – urząd miasta miał za rok 2012 MILIARDY nadwyżki budżetowej, a za rok 2022 – 0,5 MILIARDA zł.
Miastem rządzi nadal PO i prezydent z tejże partii. Sporo więc zależy od konkretnych ludzi, ich priorytetów i determinacji. Pamiętajcie o tym wybierając nie tylko partyjne listy, ale i konkretnych(!) ludzi na tych listach.
Małgorzata Żuber-Zielicz
Przewodnicząca Warszawskiej Rady Seniorów
kandyduje w okręgu 19 z pozycji 24 do Sejmy RP z liście KO (6)
(dla całej Warszawy i zagranicy!)
Adres mojej strony internetowej kandydatki do Sejmu:
https://24.waw.pl