0

Ginczanka. Chodźmy stąd

„Ginczanka. Chodźmy stąd” – Ewa Dąbrowska
fot. Bartek Warzecha

Rafał Dajbor o spektaklu na na scenie kameralnej w Teatrze Żydowskim im. Szymona Szurmieja.

W momencie swojej śmierci miała 27 lat.
Ale nie należy bynajmniej do słynnego „klubu 27”, w którym widnieją nazwiska Jima Morrisona, Kurta Cobaina, czy Amy Winehouse. Żyła dużo wcześniej i zginęła dużo wcześniej, w 1943 roku, pochłonięta przez piekło Zagłady.

Naprawdę nazywała się Zuzanna Polina Gincburg.
Była poetką, znajomą Tuwima i Gombrowicza (wg niektórych przekazów jej osoba była dla pisarza inspiracją do stworzenia postaci Iwony, księżniczki Burgunda). Jedną z ciekawszych, a po swojej śmierci najbardziej zapomnianych postaci międzywojennej literatury.

Nie boję się ogromu świata – pisała mała dziewczynka któregoś ostatniego dnia lata, w jakichś ostatnich latach pokoju, w świecie pięknej przeszłości. To inicjujące zdanie rozpoczyna opowieść, której tytuł dałby się streścić w dwóch słowach: moje życie. Nie wie jeszcze, że będzie to brutalnie przerwana, niedokończona opowieść: o nieuczciwej śmierci, o przedwczesnym umieraniu. To otwierające zdanie wypowiada do nas z końca przedwojennej Warszawy. Już nie będzie takiego lata, już nie będzie takiego miasta i już nie będzie takiego świata. Kolejne miejsca, z których trzeba uciekać – Warszawa, Lwów, Kraków – staną się ciągiem nie tylko geograficznym. To przede wszystkim łańcuch stanów lękowych, przez które przechodzi Ginczanka. W spektaklu obserwujemy kondycję człowieka nieuchronnie zbliżającego się do własnego końca” – piszą w programie realizatorzy przedstawienia. Rzeczywiście. Spektakl grany w Teatrze Żydowskim na scenie kameralnej im. Szymona Szurmieja przy Senatorskiej 35 to opowieść o strachu i poczuciu nieuchronności końca. Przedwczesnego końca.

Przedstawienie miało swoją premierę podczas XIV edycji Festiwalu Warszawa Singera. Od połowy października znajduje się w bieżącym repertuarze. Jest to monodram, ale… nie do końca, bo obok grającej rolę główną Ewy Dąbrowskiej występuje także dziewczynka oraz wykonujący muzykę na żywo pianista Andrzej Perkman.

Jednak to na Dąbrowskiej spoczywa tak naprawdę największy ciężar. Podczas pierwszych pokazów monodramu na festiwalu Singera niektórzy zgłaszali do niej pewne zastrzeżenia.

Kamila Łapicka notowała w serwisie zteatru.pl:

Przedstawienie wejdzie na stałe do repertuaru w połowie października. Oznacza to, że ma jeszcze czas, by dojrzeć w cieplarnianych warunkach prób i osadzić się w ciele i wrażliwości Ewy Dąbrowskiej, bo mam wrażenie, że na razie aktorka bada trudne środowisko naturalne monodramu i nie każda etiuda jest jej równie bliska.

Bez wątpienia od tego czasu osoba poetki osadziła się w aktorce całkowicie. Nic to, że Dąbrowska to aktorka dojrzała, o wiele starsza niż Ginczanka w latach, w których żyła, tworzyła, w końcu zaś umierała. Ewa Dąbrowska potrafi zawładnąć widownią i przekonać do „swojej” wizji postaci poetki. Jest poruszająca.

Warto tu dodać, że to już drugi monodram Ewy Dąbrowskiej.
W 2011 roku wystąpiła w „Murze” Ryszarda Marka Grońskiego, wcielając się w postać Ireny Sendlerowej. Za „Mur” otrzymała nagrodę na 41 Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Jednego Aktora we Wrocławiu.

Spektakl Ginczanka. Chodźmy stąd wyreżyserował Krzysztof Popiołek.
Muzykę skomponowała Dominika Świątek, scenografia to dzieło Anny Wołoszczuk, a kostiumy – Piotra Popiołka.

30 stycznia 2018 13:16
[fbcomments]