Najlepsze Gwiezdne Wojny od 1977 roku.
Punktem wyjścia fabuły jest porażająca dysproporcja sił w walce o wpływy w Galaktyce. Siły Najwyższego Porządku panują niepodzielnie, resztki wojowników Republiki zostały właśnie wykryte i mają zostać ostatecznie rozbite. Nieliczni zwolennicy gdzieś ukrywają się w zakątkach galaktyki, a swoje moce wykorzystują co najwyżej podczas przywoływania miotły do zamiatania. Ostatnią nadzieją Ruchu Oporu jest przebywający gdzieś na kamiennej wyspie rycerz Jedi, który wyraźnie nie kwapi się do akcji ratunkowej.

Po początkowej efektownej sekwencji brawurowej obrony ostatniego bastionu rebeliantów, akcja przenosi się do sfery dyplomatycznej. Fabuła filmu w reżyserii Riana Johnsona, debiutującego w tak odpowiedzialnej roli (w końcu na nowe Gwiezdne Wojny czekają rzesze fanów, a także mniej entuzjastycznie nastawieni widzowie) prowadzona jest dwutorowo. Jednoosobowa delegacja ma przekonać Luke Skywalkera do powrotu, a równolegle rozwija się pomysł wyrwania z potrzasku. To znakomity pomysł scenariuszowy, bo Gwiezdne Wojny z fabułą zawsze miały problem, raziła ona przewidywalnością i dłużyznami. Johnson ma natomiast umiejętność ucinania jednej linii narracji akurat w momencie gdy zaczyna „zamulać”, przenosząc widza w równoległy wir wydarzeń. Taki balans powoduje, że po raz pierwszy od trzyczęściowej serii z przełomu lat 70/80-tych nawet widz, który chce się emocjonować głównie tokiem wydarzeń powinien być usatysfakcjonowany.

Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi doskonale oddaje jeden z ważniejszych elementów całej serii, który został w szaleństwie tworzenia kolejnych kasowych wersji zagubiony. Jest nim poczucie humoru. Bohaterowie nawet w krytycznej sytuacji ratują się celną ripostą słowną. Kiedyś celował w tym Han Solo, tym razem już od pierwszej sceny dialogu z dowódcą statku najeźdźcy ta lekkość łagodzi siermiężną powagę sytuacji z pozoru krytycznej dla losów Galaktyki.

Źródłem humoru są również roboty. O dziwo pomarańczowa kuleczka przez dwa lata dojrzała na tyle, że jest w stanie ratować najtrudniejsze sytuacje, a w dodatku robi to z taką nieudolną gracją, że tym razem trudno jej nie polubić. Dla ortodoksyjnych wyznawców serii są także incydentalnie pojawiające się roboty z dawnych lat. Chyba wszyscy tym razem dostali to co lubią.

Jeżeli ktoś liczył na przejęcie pałeczki przez Luke’a to nie będzie chyba zbyt dużym spoilerem uprzedzić, że pozostanie on w cieniu nowych bohaterów. Pałeczkę głównego bohatera przejmuje Rey (Daisy Ridley), której postać została ubogacona rozterkami. Jej wspomnienia rodziców, wyczuwalna moc i coraz odważniejsze decyzje napędzają fabułę. Aktorsko Ridley radzi sobie znakomicie tworząc postać z krwi i kości.

Przełomem jest kreacja czarnej strony mocy. Kylo Ren (Adam Driver), czy tam Ben Solo, zrzuca maskę ostatecznie odcinając się od porównań do Lorda Vadera. Tak znakomicie odegranego złego charakteru dawno nie było – Driver tworzy postać wieloznaczną, zagadkową i nieprzewidywalną. Nieprzewidywalność to bardzo rzadko spotykany w Gwiezdnych Wojnach element – każdy więc jej przejaw ożywia w sposób naturalny fabułę.

Twórcy zadbali również o ciekawych bohaterów drugiego planu. Każdy widz może sobie kogoś w trakcie tego za długiego ( to chyba jedyny poważny zarzut do tej produkcji) filmu wybrać interesującą postać. Na przykład: odgrywająca istotną rolę w całej intrydze Rose (Kelly Marie Tran) służbistka, przytomnie świadoma, że aby uratować świat najlepiej uratować najpierw najbliższych sercu.

Niezwykle interesującą postacią jest tymczasowa szefowa statku rebeliantów – Wiceadmirał Amilyn Holdo z kamienna twarzą (i specyficzną fryzurą) odtworzoną przez Laurę Dern.

Czas przejść do kolejnego atutu serii, który zapewnił jej ponadczasową sławę. Wymyślne stworki, czyli postacie egzystujące na konkretnych planetach. Na plan pierwszy wysuwają się tutaj widoczne już na plakacie nowego filmu porgi, czyli małe stworzonka na podobieństwo ptaków, zamieszkujące (wraz z upartymi Skywalkerem) wyspę. Budzą one takie emocje wśród fanów Gwiezdnych Wojen, że reżyser Rian Johnson, czy to szczerze, czy żeby jeszcze pobudzić zainteresowanie przeprosił za tak szerokie ich wykorzystanie w wielu sekwencjach filmu.

W końcowej fazie filmu pałeczkę atrakcji przejmują kryształowe liski vuplteki, które będą miały istotny udział w ostatecznym rozstrzygnięciu starcia dwóch wrogich armii.

To symptomatyczne, że dopiero na końcu można napisać o efektach specjalnych. Twórcy w końcu zrozumieli, że niewiele nowego można już wymyślić i ograniczyli się do starych motywów. Owszem będą i efektowne wymiany ognie w przestrzeni kosmicznej, i pojedynek na miecze świetlne i pustynna burza. Tym razem jednak forma nie przesłania treści. Może trochę brakuje efektów 3D, więc jeżeli ktoś nie lubi siedzieć tyle czasu w okularach ze spokojem może wybrać tradycyjny seans.

Niewątpliwie czuć w tym filmie nadmiar Gwiezdnych Wojen, mocno przeszkadza jego długość, z kilku scen bez większej szkody można było zrezygnować. Dla ortodoksyjnych fanów serii wadą będzie zapewne próba ukontentowania wszystkich krytycznych widzów, sam czytając swoje zarzuty sprzed dwóch lat (TUTAJ) ze zdziwieniem stwierdzam, że poprawiono to co było słabe.

Nie zmienia to faktu, że Johnsonowi udało się odzyskać świeżość i oryginalność Gwiezdnych Wojen. Niech więc tym razem za sukcesem kasowym pójdzie satysfakcja widzów, także tych którzy na Ostatniego Jedi pójdą jedynie zwabieni masową popularnością serii.

Ocena 8/10
Zwiastun: