0

„Przebudzenie Mocy” – kasowy h(k)it

Stary kultowy R2-D2 i nowa piłeczka BB8
Stary kultowy R2-D2 i nowa piłeczka BB8
fot. mat. prasowe

Najnowszy, siódmy epizod Gwiezdnych Wojen „Przebudzenie Mocy” to niewątpliwe najważniejsza premiera 2015 roku. I z pewnością jeden z najbardziej kasowych filmów wszechczasów. Oczywiście nie jest to związane tylko z samym filmem, ale bardziej z agresywną kampanią reklamową, z mnóstwem gadżetów i wydawnictw, ale fakt pozostaje faktem.

W Polsce już na nocnych seansach z czwartku na piątek kina oblegały tłumy fanów chcących jak najszybciej zapoznać się z nową częścią serii. Można było się obawiać, czy po seansie na warszawskich ulicach o 3 w nocy nie powstaną korki ….

Poniższy fragment to profanacja dla wielu fanów Gwiezdnych Wojen, ale są ludzie którzy gubią się w tej całej chronologii i historii serii, a zapewne na fali popularności również chcieliby obejrzeć tak kasowy film. Dla nich więc kilka informacji istotnych, zarazem odpowiedzi na często słyszane pytania.

Przede wszystkim nie trzeba nic wiedzieć o poprzednich filmach serii, żeby obejrzeć najnowszą wersję. Brutalnie pisząc nawet lepiej (!!!) nic nie wiedzieć, tylko wtedy „Przebudzenie Mocy” będą przeżyciem nowym.

Seria zaczęła się od trzech filmów z lat 1977, 1980 i 1983, które były przełomem w zakresie historii „kosmicznych” (tak to nazwijmy dla uproszczenia) i przede wszystkim w zakresie wykorzystania efektów specjalnych. Opowieść o zmaganiu Jasnej i Ciemnej strony mocy miała swój podtekst w postaci rywalizacji ojca z synem. Seria, pomimo poważnej rywalizacji dobra ze złem, miała swój luz i ogromne zasoby poczucia humoru. Sama fabuła zamknięta została po ostatnim filmie (1983 rok) w całość.

Ale jak wiadomo pieniądze są ważniejsze od kultu i postanowiono stworzyć kolejne odcinki serii. Nie do końca kolejne, bo opowieść cofamy wstecz. Czyli od 1999 do 2005 roku powstały trzy filmy, których akcja dzieje się na samym początku (kolejne epizody 1-3). Zmienił się w tej drugiej serii styl, jest więcej polityki, mniej humoru. Cała historia jest przedstawiona trochę w innym świetle i nawet pojawiały się interpretacje, że ta Jasna strona to nie jest tak do końca w porządku.

Ale co najważniejsze na dziś: nowy epizod jako „7” obejmuje okres po filmie z 1983 roku (Powrót Jedi), czyli wszystkie te poprzednie filmy to już historia (i to odległa) dla nowych bohaterów. Jak ktoś bardzo chce przed „siódemką” obejrzeć jakiś film serii to polecam „Nową nadzieję” z 1977 roku. Od razu uprzedzam, jak komuś się nie spodoba, to jest obecnie w kinach wiele innych, dobrych filmów – bo „Przebudzenie Mocy” też go rozczaruje.

Przechodząc do najnowszej wersji. Obserwując recenzje, można zauważyć że początkowo praktycznie dominowały zachwyty, ale z czasem coraz więcej pojawiało się głosów krytycznych. Co ciekawe te same elementy, które dla jednych stanowiły atut, dla innych były nie do przełknięcia. I to akurat dotyczy również zatwardziałych fanów serii.

Fabuła i dialogi nigdy nie były silną stroną Gwiezdnych Wojen. Może trochę poprawiło się to w Epizodach 1-3 (ale przez to filmy były bardziej „sztywne”), ale w pierwszych trzech filmach serii było słabiutko. I tak chyba ma być – bo to kino typowo rozrywkowe. „Przebudzenie Mocy” równa tutaj niestety do stanów niskich. Jak ktoś oczekuje logiki, rozsądnych zwrotów akcji, ciekawych i inteligentnych dialogów – to nie jest film dla niego.

Ale największym problemem z fabuła jest jej wtórność. W zasadzie w nowym filmie serii nie wymyślono nic nowego, co więcej, większość pomysłów zaczerpnięto z filmów z lat 1977-1983, a nawet można dostrzec motywy z adaptacji Tolkiena, czy z Harry Pottera. Już gwoździem do trumny są nawiązania do „The Wall” Alana Parkera, czy do „Czasu Apokalipsy”.

To mocno drażni, choć wielu recenzentów twierdzi, że wrócił klimat z lat 80-tych. Dobrze, tylko jaki jest sens oglądać wersję z roku 2015, jak w takim razem można spokojnie sobie obejrzeć o niebo lepsze „Imperium Kontratakuje” (1980 rok).

Podobny zarzut można odnieść do efektów specjalnych. Oczywiście są: i walki, i miecze świetlne, i strzelanie, i statki kosmiczne, i pościgi, a nawet zapadająca się ziemia. Tyle tylko że to wszystko było też bez mała 38 lat temu. A w wersji z 2015 roku nie ma absolutnie żadnego nowego pomysłu. Jak w przypadku fabuły wszystko jest wtórne i już wielokrotnie wymyślone na kinowych ekranach. Jakby tak rozłożyć sceny na efekty pierwsze, to zapewne każda miała jakiś swój filmowy pierwowzór: jak nie w poprzednich epizodach, to w innych filmach (niekoniecznie kultowych). Zupełnie nie wykorzystana jest technologia 3D – kilka razy nam statek kosmiczny wleci w okulary i tyle (może nawet lepszy – na pewno tańszy – jest odbiór jest wersji 2D). Momenty dynamiczne przez to, zamiast emocjonujące, są męczące, trudno nawet zorientować się w tym hałasie i błyskach jak wygląda sytuacja bohaterów.

No właśnie – bohaterów. Tutaj jest przepaść pomiędzy wszystkimi poprzednimi odcinkami, a najnowszą. Zarówno główna postać – nazwałem ja na własny użytek „zbieraczka złomu”, jak towarzyszący jej partner (zdrajca Czarnej Mocy) nie dorastają do pięt sympatycznej kompani z poprzednich epizodów. Słabość „nowych bohaterów” najlepiej udowadnia pojawienie się postaci z poprzednich serii. Gdy przypomina się lekko podstarzały Harrison Ford, film na chwilę nabiera klimatu. Szkoda że tylko na chwilę, bo Forda  jest w Epizodzie 7 stosunkowo niewiele. A szkoda bo mógłby, przynajmniej częściowo, uratować film.

Trochę lepiej jest w przypadku czarnego charakteru, co prawda do genialnego Lorda Vadera sporo mu brakuje, ale przynajmniej ta postać próbuje budować jakiś rys psychologiczny, ma jakieś emocje, rozterki, motywacje. Do momentu paradowania w kultowej masce jest całkiem dobrze, po zdjęciu troszeczkę gorzej, ale i tak na tle innych bohaterów jest tutaj jakiś pomyk nadziei.

Kolejna kwestia sporna to humor, którym cechowały się wersje z 1977-1983. Czytałem opinie, że nowa wersja powraca do dobrych wzorców z pierwszych odcinków. Poczucie humoru to kwestia indywidualna i żadnym dowodem przeczącym tej tezie jest moja ponura mina przez ponad dwie godziny. Ale fakt, że na wypełnionej do ostatniego miejsca sali nikt się przez cały film nie zaśmiał już jakąś wskazówką jest.

I kwestia ostatnia, może dla niektórych mało istotna, ale w mojej ocenie najważniejsza. Gwiezdne Wojny nie są najwybitniejszą serią w historii kina – tego nie obroni żaden zajadły jej fan. Ale seria ta stworzyła najgenialniejszą parę filmową: dwójkę robotów – wysokiego tchórza i mówiącego jedynie elektronicznie R2-D2.

R2-D2  i C-3PO - na zdjęciu Kenny Baker, Anthony Daniels

W epizodzie siódmym mamy robota jednego (drugi się pojawia epizodycznie) jako „reinkarnację” R2-D2 z poprzednich wersji o symbolu BB8 – bo też nie mówi. Ale sam jest bojaźliwy i nieporadny, najczęściej wstydliwie chowając się przed kamerą za innymi postaciami. Również jego wygląd pozostawia wiele do życzenia, bo bardziej kojarzy się z toczącą się futbolówką niż ze stabilnym robotem. Jest szansa na uratowanie sytuacji na samym początku, ale zbieraczka złomu nie chce go sprzedać za całkiem przyzwoitą cenę 60 porcji (sama za swój dzienny zbiór złomu dostaje pół porcji). Przez ta fatalną decyzję ten raczej nieśmieszny i strachliwy robocik toczy się przez większość filmu.
I to dobija tę wersję Gwiezdnych Wojen na amen.

Piłeczka i filmowy Poe Dameron czyli Oscar Isaac
Piłeczka i filmowy Poe Dameron – czyli Oscar Isaac
fot. mat. prasowe
22 grudnia 2015 09:07
[fbcomments]