0

Nie chodzi o drożdżówkę. Nieprzerobiona lekcja prohibicji.

Drożdżówka (yeast-cake) - my favorite Polish sweet for breakfas. Opisał swoje zdjęcie w Wikipedii Klearchos Kapoutsis z Santorini, Grecja.
Drożdżówka (yeast-cake) – my favorite Polish sweet for breakfas. Opisał swoje zdjęcie w Wikipedii Klearchos Kapoutsis z Santorini, Grecja.
fot. Klearchos Kapoutsis (Wikimedia)

W mediach od 1 września  króluje, poza wyborami,  temat znikających szkolnych sklepików i stołówek.

Słyszymy i czytamy o dzieciach odmawiających jedzenia w szkołach mdłych potraw oraz picia niesłodzonych kompotów, tłumach uczniów okupujących podczas przerw sklepiki, sklepy i punkty z „fast-foodami” w pobliżu placówek oświatowych… Mniej takich narzekań słychać w Warszawie. Co się jednak dzieje?

Ano mamy do czynienia ze skutkami urzędniczych działań MEN w dobrej intencji (choć PR-em podszytych!), ale kompletnie nieprzygotowanych i nieprzemyślanych. Polskie dzieci oto tyją na potęgę i coś z tym trzeba zrobić.

  1. Pierwsza odpowiedź
    więcej sportu i ruchu. No ale to wymaga bazy (a więc środków!) oraz czasu, by zdecydowanie więcej dzieci i młodzieży do ruchu zachęcić.
  2. Druga odpowiedź 
    wpoić lepsze nawyki żywieniowe. Żeby to zrobić dobrze i efektywnie znowu potrzeba czasu oraz środków. Bo to oznacza np. tańsze (a więc dotowane) zdrowe dania i potrawy w szkołach, aby uczniowie mogli w nich zasmakować, a mniej zamożni rodzice – poczuć bodziec do takiego właśnie ukierunkowania apetytów pociech. Trzeba czasu na uzyskanie pozytywnych skutków odpowiedniej promocji zdrowego żywienia. Wreszcie czas jest potrzebny na przygotowanie się do tych nowości przez kuchnie i sklepiki oraz ich dostawców.
  3. Trzecia odpowiedź 
    zakaz reklam telewizyjnych dla dzieci różnych smakołyków. Te reklamy to jednak spore źródło dochodów dla mediów, więc one by pewnie protestowały i lobbowały.

Żadnego z powyższych sposobów więc MEN nie zastosowało.
Sięgnięto za to po klasyczny oręż polskich urzędników wobec dowolnego problemu – zakaz.

MEN min. Kluzik przygotowało projekt stosownej ustawy i doprowadziło do jego uchwalenia – w sklepikach i stołówkach szkolnych miało pozostać z artykułów spożywczych tylko to , co będzie zawierała przygotowana w uzgodnieniu z MEN przez Ministerstwo Zdrowia bardzo szczegółowa lista. Już w tym momencie inicjatorom akcji powinno się zapalić czerwone światełko.

Szkolna stołówka czy, szczególnie, sklepik nie działają w próżni. Wokół większości szkół istnieją placówki handlowe i gastronomiczne, których ustawowe restrykcje w żaden sposób nie obejmą. Dzieci i młodzież mają do nich dostęp przed lekcjami i po nich, a często również na przerwach. Dzieci też są przedsiębiorcze.

Już w ubiegłym roku szkolnym, gdy niektóre samorządy wprowadziły znacznie mniej restrykcyjne i lepiej przygotowane regulacje (wsparte wcześniej przez parę lat intensywną promocją zdrowego jedzenia!), znajomi rodzice gimnazjalisty przeżyli szok, znajdując u niego około tysiąca zł niewiadomego pochodzenia. Pierwsza myśl – dziecko „diluje” narkotykami. Okazało się, że nic z tych rzeczy. Przedsiębiorczy młodzian z kolegą wykorzystali zamykane szafki ubraniowe – jako podręczne magazynki batoników, chipsów, butelek coli etc. Po czym te artykuły z niewielkim, ale zacnym zyskiem udostępniali spragnionym kolegom. Na rynku nie ma bowiem próżni – jest popyt, to i podaż się pojawia.

Amerykańskie doświadczenia prohibicyjne mówią wyraźnie – zło, które tego rodzaju zakazy rodzą, jest najczęściej znacznie większe od dobra, które próbowano, zwykle bezskutecznie, osiągnąć. Po zniesieniu prohibicji mieszkańcy USA pili co najmniej równie intensywnie jak wcześniej, ale na dodatek otrzymali dobrze zorganizowaną i okrzepłą już mafię….

W Warszawie zdrowym żywieniem zajęto się już dużo, dużo wcześniej. Polityka miasta w tym zakresie była zdecydowanie mniej restrykcyjna i bardziej elastyczna. Dano czas sklepikom i stołówkom na dostosowanie się. Przede wszystkim jednak postawiono na uświadamianie potrzeby zdrowego trybu życia, w tym zdrowego odżywiania, oraz korzyści stąd płynących.

Nikt w MEN doświadczeniami Warszawy i innych miast nie zainteresował się, nikt nie zapytał mających wdrażać w swoich placówkach nowe regulacje dyrektorów o uwagi.

Kolejny szok przyszedł gdy, po międzyresortowych uzgodnieniach z MEN, swoją listę produktów dopuszczonych do spożycia ogłosiło, na tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego Ministerstwo Zdrowia. Bo była ona tak restrykcyjna, zarówno co do samych artykułów jak i szczegółowej zawartości w nich różnych substancji, że niewiele w sklepikach i stołówkach mogło zostać.

Np. po odliczeniu soli zawartej już w różnych gotowych produktach z dziennej dawki, nie zostaje prawie nic na zwykłe solenie potraw. Odstępstwa były zagrożone zabójczymi dla sklepików grzywnami w wysokości 5 000 zł. Na dodatek prawie wszystko co dozwolone, jest droższe od dotychczasowej diety. Na niektórych to pewnie nie robi wrażenia, ale w zdecydowanej większości polskich domów budżety są dość napięte! Nie dano czasu na przestawienie się sklepikom i stołówkom oraz ich dostawcom. Choćby np. na „mniej słoną” produkcję wędlin. Nie przygotowano zdrowych i zgodnych z rozporządzeniem receptur zdrowych i jednocześnie smacznych posiłków. Wreszcie nie podjęto żadnej próby tłumaczenie dzieciom i młodzieży sensu nowych regulacji, nie przygotowano też do tego, choćby dając im do dyspozycji odpowiednie materiały, nauczycieli.

Jeśli ta próba zmiany jednym dekretem nawyków żywieniowych dzieci i młodzieży nie zostanie radykalnie poprawiona, to skutki łatwo przewidzieć. Padnie zdecydowana większość szkolnych stołówek i sklepików (ku radości konkurencji wokół!) . Zostaną też zaprzepaszczone owoce wysiłków tych samorządów, które już wcześniej zajęły się, bardziej z głową, problemem. Wtedy, już bez żadnego wpływu i kontroli resortu edukacji czy kogokolwiek, uczniowie będą się raczyć legalnie kupowaną poza szkołą „śmieciową żywnością” i napojami. W razie potrzeby pomogą przedsiębiorczy koledzy. Przedsiębiorcze panie woźne broń Boże nie będą sprzedawać (również zakazanej w szkole!) kawy. One tylko będą wydawać za stosowną opłatą legalny wrzątek, który każdy legalnie(!) posiadaną kawą, cukrem, śmietaną sobie doprawi do smaku. No i oczywiście dzieci i młodzież dzięki temu już tyć nie będą…

A wystarczyło skorzystać z doświadczeń – i tych prohibicyjnych i tych świeżych, stołecznych. Ze szkół wyeliminować tylko najbardziej niezdrowe i tuczące dania i napoje. Dać sklepikom i stołówkom(oraz ich dostawcom) vacatio legis na dostosowanie się, łącznie z recepturami, do nowych wymagań. Usunąć też (lub zmienić w nich asortyment) automaty ze słodyczami i napojami. A potem stopniowo eliminować kolejne niezbyt zdrowe artykuły. Zakazać telewizyjnych reklam dla dzieci i młodzieży niezdrowej żywności. No i przede wszystkim cały czas tłumaczyć uczniom i rodzicom, o co w tym wszystkim chodzi oraz jak żyć dobrze i zdrowo.

Małgorzata Żuber-Zielicz - Radna Warszawy
Małgorzata Żuber-Zielicz – Radna Warszawy
fot. fotograf

Małgorzata Żuber-Zielicz
Przewodnicząca Komisji Edukacji i Rodziny
Rady m.st. Warszawy

Przedstawione tu poglądy są jej osobistymi, a nie Komisji, której przewodniczy.

P.S.

Już po napisaniu przeze mnie tego tekstu min. Kluzik oświadczyła w mediach, że właśnie negocjuje z ministrem zdrowia dopuszczenie do sklepików drożdżówek i innych „zakazanych” artykułów. Jest to o tyle dziwne, że wcześniej, w ramach tzw. uzgodnień międzyresortowych, musiała ich listę zaakceptować. Zaprezentowała się też jako wręcz ich miłośniczka. I tak MEN od walki z niezdrową żywnością przeszło już do jej medialnej promocji …

Czytaj tej autorki:

2 października 2015 08:20
[fbcomments]