0

Test 6-latków dla warszawskiej oświaty

Ala, lala, As i las - z elementarza Falskiego
Ala, lala, As i las – z elementarza Falskiego
fot. rys. Janusz Grabiański

O trudnym sprawdzianie warszawskiej oświaty pisze Małgorzata Żuber-Zielicz, przewodnicząca Komisji Edukacji i Rodziny Rady m. st. Warszawy

Sytuacja obecna

W nadchodzącym roku szkolnym warszawską oświatę czeka bardzo trudny sprawdzian. Tak jak przed rokiem trafia do niej bowiem, w ramach kalendarza posyłania 6-latków do szkół, kolejne półtora rocznika uczniów. Razem w 6-letniej podstawówce znajdzie się w tym momencie aż 7 roczników.

Pozornie w skali Polski to żaden problem – wszak generalnie mamy niż demograficzny i dzisiejsze roczniki są zdecydowanie mniej liczne od urodzonych np. w latach 80-tych. To jest prawda, ale tylko statystyczna. Jak mówi znane powiedzenie: „Jeździec i koń mają średnio po 3 nogi. I co z tego?”. Jest w Polsce ogromnie dużo miejsc, gdzie uczniów jest coraz mniej.

Warszawa jest jednak inna. Są tu, i owszem, również dzielnice, w których  szkoły podstawowe miały problemy z malejącą liczbą uczniów. Stolica przyciąga jednak (za pracą) masy ludzi w wieku zarówno produkcyjnym, jak i, co ważne, rozrodczym. Również znaczna część wchodzących na rynek pracy młodych warszawiaków tworzy trwałe związki i wyprowadza się od rodziców. Wszyscy oni wielkim kredytowym wysiłkiem, i swoim i często  rodziny, kupują nowe mieszkania. Te zaś powstają najczęściej w nowych i „młodych” dzielnicach. Niektórzy młodzi formalnie i nieformalnie w nowych dzielnicach mieszkania po prostu wynajmują, bo na obrzeżach miasta jest najtaniej. Tu powstają od zera nie tylko nowe domy mieszkalne, ale i cała infrastruktura, w tym szkoły, przynajmniej podstawowe i gimnazja (szkoły ponadgimnazjalne mają swoje specjalizacje, a ich uczniowie są mobilniejsi). Różnie z tym bywało, więc również do tej pory istniejące placówki były często nadmiernie obciążone. Gdy w ubiegłym roku szkolnym trafiła do nich pierwsza połowa dodatkowego rocznika – zaczęły pękać w szwach. Przy czym niewiele tu  pomaga nauka na zmiany. Dzieci pracujących rodziców (a w tych dzielnicach oboje oni zwykle pracują) najczęściej pozostają w szkole zdecydowanie dłużej niż tylko w czasie swoich obowiązkowych zajęć szkolnych. I na podstawie regulacji wprowadzonych w ramach promocji wcześniejszego posyłania dzieci do szkoły mają do tego pełne prawo. Dziadkowie i babcie zwykle albo zostali daleko albo również pracują. W związku z tym dzieci są w szkole niezależnie od tego czy mają w danym momencie lekcje czy nie – jedzą w niej posiłki i przebywają w świetlicy. Teraz do tych już zatłoczonych szkół podstawowych trafi kolejne półtora rocznika. Tłok nie dotyczy oczywiście tylko dwóch najmłodszych klas podstawówki – tłok w takiej szkole jest identyczny dla wszystkich jej uczniów. Wielu politykom wydaje się, że problemy z posyłaniem 6-latków do szkół skończą się, gdy cały ich rocznik  rozpocznie już w nich naukę. Tymczasem one się dopiero zaczynają – ścisk będzie panował w podstawówkach „młodych dzielnic” przez najbliższe 5 lat!

Skąd się taka sytuacja wzięła?

Sam pomysł przesunięcia wieku rozpoczynania nauki, choć nie bez wad, ma  wiele zalet. Są one zwłaszcza wiązane z wcześniejszym rozpoczęciem oddziaływań edukacyjno-wychowawczych w stosunku do dzieci ze środowisk i rodzin mniej wydolnych w tym zakresie oraz z upowszechnieniem wychowania przedszkolnego. Minister Michał Boni podał również uzasadnienie ekonomiczne – wcześniejsze wkroczenie kolejnych roczników na rynek pracy. Niektórzy twierdzą, że 6-latki wprowadzono do szkół w interesie nauczycieli. Bardzo to dziwny interes. Jeszcze w tym roku szkoły podstawowe zatrudnią znaczną liczbę nauczycieli nauczania początkowego, ale już za 2 i 3 lata będą ich równie masowo zwalniać. Niestety, jak zwykle, dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło, bo diabeł tkwi w szczegółach.

Minister Katarzyna Hall wystąpiła z pomysłem tej zmiany w roku 2008 – od razu z planem obowiązkowego posłania wszystkich 6-latków do szkoły w roku 2011. Akurat w roku 2003 urodziło się najmniej dzieci w ostatnich kilkudziesięciu latach, podstawówki byłyby więc pustawe. Posłanie dwóch roczników uczniów w jednym roku do szkoły rodzi jednak ogromne problemy, przede wszystkim logistyczne. Przez kolejne szczeble edukacji przechodzi  wielka fala uczniów, na której przyjęcie trzeba przygotować bazę, zbędną już następnym rocznikom. Ta sama wielka fala, już jako absolwenci, trafi później na rynek pracy, o którym (w perspektywie kilkunastu lat) niewiele na dodatek wiemy. Tymczasem  przyjęto, że jest wielki niż demograficzny i miejsca w podstawówkach są i będą. I one globalnie są. Co jednak dziecku, np. na stołecznej Białołęce, po wolnych miejscach w podstawówkach Suwalszczyzny. Praktycznie bez dyskusji rozpoczęto wówczas intensywne i prowadzone w niezwykłym pośpiechu przygotowania. Z jednej strony opracowano (niestety „na kolanie”!) dla młodszych o rok uczniów nowe podstawy programowe i podręczniki. Z drugiej strony zaczęto metodami administracyjnymi „wypychać” z przedszkoli do szkół zerówki z 6-latkami. Dla wielu rodziców przedszkolne warunki i opieka nad ich dziećmi były jednak zdecydowanie wygodniejsze – na tej fali niezadowolenia m.in. powstał i wyrósł ruch „Ratuj Maluchy”.  Nie chcę sobie wyobrażać, co by się stało w szkołach podstawowych „młodych dzielnic” we wrześniu 2011 roku. Na szczęście rok 2011 był rokiem wyborów parlamentarnych. Premier Donald Tusk zrozumiał, jaki „pasztet wyborczy” przygotowała mu minister Hall i polecił wprowadzenie reformy odroczyć. W kolejnej kadencji MEN pokierowała już minister Krystyna Szumilas, która dokładnie dwa lata temu doprowadziła do uchwalenia nowego kalendarza posyłania 6-latków do szkoły. Po niej przyszła minister Joanna Kluzik-Rostkowska, dziennikarka…  Dyskusja o 6-latkach w szkole nabrała charakteru ideologicznego, uciekając od realiów. O ile wiem,  nikt niczego nie liczył, ani nie przeprowadzał żadnych bardziej szczegółowych symulacji. Wprowadzony ustawą kalendarz de facto niczym się nie różni od kalendarza min. Hall posłania wszystkich 6-latków do szkół w jednym roku. Nowy kalendarz stwarza w szkołach tłok niemniejszy, tyle że osiąga on maksimum po roku (właśnie teraz!), a nie od razu. MEN od wywołanego swoimi działaniami problemu umyło ręce, oświadczając, że od zapewnienia warunków edukacji są samorządy.

Bazę w „młodych” dzielnicach Warszawy i tak intensywnie rozbudowywano, bo liczba dzieci w nich gwałtownie wzrasta. Cały czas, również w tej chwili, kupowane i zasiedlane są kolejne mieszkania i kolejne dzieci pukają do szkół. Dodatkowe zwiększenie tej bazy w 2 lata o 1/6 jest po prostu niewykonalne.

Cóż więc można zrobić?

Jako Komisja Edukacji i Rodziny Rady m.st. Warszawy zajmowaliśmy się pomysłami na rozwiązanie tej sytuacji od wiosny, poświęcając im sporo czasu na posiedzeniach i  wizytując  najbardziej „zagrożone” dzielnice i placówki. Pozostawione samym sobie szkoły w wielu przypadkach nie dałyby sobie rady! Dziś jedyna rezerwa to wykorzystanie całego potencjału miasta i dzielnic – ich bazy w zakresie domów kultury, placówek kulturalnych i sportowych (oraz innych lokalnych „zasobów”) oraz komunikacji miejskiej do „wyprowadzenia” zajęć świetlicowych poza szkoły. Ten potencjał jest w godzinach przedobiednich  mocno niedociążony. Samorządowcy powinni mieć do tego ogromny doping – za każdym małym dzieckiem w szkole stoi aż 6 wyborców (rodzice i dziadkowie). Oni system edukacji (i odpowiedzialnych zań polityków!) odbierają, i to emocjonalnie, przez pryzmat samopoczucia w nim ich ukochanego dziecka. Żadne działania w sferze PR nie są w stanie zmienić tego odbioru.

Małgorzata Żuber-Zielicz

Małgorzata Żuber-Zielicz - Radna Warszawy
Małgorzata Żuber-Zielicz – Radna Warszawy
fot. fotograf

Autorka jest przewodniczącą Komisji Edukacji i Rodziny Rady m. st. Warszawy. Przedstawiony powyżej punkt widzenia jest jej osobistym stanowiskiem.

Czytaj tej autorki:

22 września 2015 22:34
[fbcomments]