0

Listy zakwalifikowanych uczniów, a co po listach?

LO im. Staszica w Warszawie - marzenie wielu uczniów oraz ich rodziców. Zdjęcie ze strony LO Staszica
LO im. Staszica w Warszawie – marzenie wielu uczniów oraz ich rodziców. Zdjęcie ze strony LO Staszica
fot. LO Staszica

We wtorek (16 lipca) w warszawskich szkołach ponadpodstawowych pojawią się listy zakwalifikowanych uczniów.

Uczniowie przyjęci do szkół pierwszego wyboru, najbardziej upragnionych, będą szaleć z radości. Ci zakwalifikowani do trochę mniej przez siebie pożądanych szkół cieszyć się będą umiarkowanie. W najgorszej sytuacji będą uczniowie niezakwalifikowani nigdzie.

To się oczywiście może zmienić do końca wakacji.
Z mojego doświadczenia dyrektora „Batorego” wiem, że nie wszyscy zakwalifikowani nawet do szkół ze ścisłej krajowej czołówki zgłaszają się do nich z dokumentami. Do 10% miejsc pozostaje nieobsadzonych. To głównie skutek udziału w rekrutacji około 1/3 uczniów spoza stolicy. Obstawiają oni szkoły w różnych miejscowościach, blokując tam miejsca. Potem kalkulują koszty oraz inne dodatkowe elementy i wtedy dopiero dokonują wyboru.

Kandydaci niezakwalifikowani we wtorek do żadnej szkoły mogą więc jeszcze trafić np. do Staszica, Batorego, Władysława IV, Czackiego etc. Mam nadzieję, że w rekrutacji uzupełniającej (II turze rekrutacji) każdy kandydat znajdzie nie najgorsze dla siebie miejsce.

Zdecydowanie większym problemem i zaskoczeniem dla zakwalifikowanych kandydatów będą warunki nauki jakie napotkają 2 września w swoich szkołach. Przyzwyczajeni do komfortu klas maksymalnie 25-osobowych, trafią do molochów 36-osobowych. Większe klasy w upychanych kolanem szkołach też zapewne się trafią. Godziny nauki pomiędzy 8 a 18 też mogą być dla nich przykrym zaskoczeniem.

Największym jednak problemem będą nauczyciele.
W ubiegłym roku było w warszawskich szkołach i przedszkolach 1600 wakatów. W piątek (12 lipca) tylko na Mokotowie było ich już ponad 500. Nauczyciele (szczególnie przedmiotów ścisłych i języków obcych!) odchodzą lub nie podejmują pracy po studiach w stołecznych szkołach. Powody są różne. Najważniejsze to kompletne niedopasowanie płac w bogatej stolicy do konkurencyjnych ofert pracy na stołecznym rynku pracy. Brak też realnie (bo możliwości prawne istnieją!) systemu nagradzania za osiągnięcia i stwarzającego stabilne perspektywy awansu systemu płacowego dla podejmujących pracę w stolicy. Znaczna część jednak w tym roku w stolicy po prostu przestraszyła się drastycznego pogorszenia warunków pracy (gigantyczne klasy, praca dwuzmianowa etc.) bez jakiejkolwiek rekompensaty. Sporo nauczycieli załamało się po fali rządowego hejtu, jaka spadła na ten zawód w związku ze strajkiem.

Przy czym powiedzmy sobie otwarcie – to wszystko nie jest przejściowe, 3-letnie zawirowanie. Liceum staje się 4-letnie, więc na stałe będą w nim 4 roczniki. Co więcej za 3 i 4 lata w liceach będzie aż 5 roczników (po reformie 6-latków), a kolejne roczniki w stolicy są coraz liczniejsze. Będzie więc, o ile się miasto za ten probem nie weźmie na poważnie, coraz gorzej.

W związku z tym rodzą się 2 rodzaje pytań.
Pierwszy rodzaj dotyczy przygotowań.

  1. Czy urząd miasta zrobił wszystko (co?) by wykorzystać potencjał (zarówno zarówno bazę jak i kadry) likwidowanych gimnazjów?
    Przecież uczniowie ostatniej klasy gimnazjów uczyli się w klasach maksymalnie 25-osobowych. Co się stało z ich salami?Teraz w liceach klasy są o 50% większe, a miejsc i tak brakuje. Tymczasem, symbolicznie, budynek na Twardej (po słynnym gimnazjum!) nie stał się liceum (niezależnie od Żywnego), a świetnie się do tego nadawał (lokalizacja i wyposażenie). Stało się tak mimo, że miasto ma już grubo ponad rok, po reprywatyzacyjnych zawirownaniach, pełne prawa. Jestem szczególnie ciekawa powodów, bo osobiście proponowałam publicznie, będąc radną, takie rozwiązanie. Oczywiście upchanie uczniów w budynkach dotychczasowych liceów jak śledzi w beczce było rozwiązaniem najprostszym. Ale czy najlepszym? Podobnie mam sygnały, że (pomijając inicjatywy niektórych dzielnic) nikt się nie zainteresował potencjalnym zatrudnieniem w liceach wartościowych, doswiadczonych nauczycieli likwidowanych gimnazjów. Oni nie bardzo mieli ochotę się pchać na siłę i odeszli na emerytury czy świadczenia kompensacyjne lub skorzystali z ofert w szkołach prywatnych.
  2. Co bogaty Urząd m.st. Warszawa, poza działaniami PR, zrobił realnie by zatrzymać/przyciągnąć nauczycieli?
    Na razie prezentuje narrację „Nie będziemy dopłacać do rządowej „deformy”!” No ale to nie rząd czy min.Zalewska/Piontkowski napotkają 2 września katastrofalne warunki nauki w szkołach ponadpodstawowych, tylko nasze(!) warszawskie dzieci.

Zanacznie więcej na ten temat kilka miesięcy temu napisałam np. w tym zalinkowanym tekście na łamach „Przeglądu” [LINK]

Drugi rodzaj pytań dotyczy tego,
czego realnie może się domagać Warszawa od MEN.

Np. prezydent Rafał Trzaskowski od ministra Piontkowskiego.
Spotkali się raz, ale raczej w celach PR, a nie merytorycznych.
Środków Warszawa nie dostanie tyle, by to w jakikolwiek sposób realnie wpłynęło na sytuację w stołecznej oświacie. Musiałaby bowiem dostać na ucznia dużo więcej niż inne samorządy, co jest polityczną utopią. Po prostu w Warszawie ceny dóbr i usług, w tym pracy(!), są średnio mniej więcej dwukrotnie wyższe niż w innych częściach w kraju. Co ma swoje minusy, ale ma i plusy – bogactwo miasta! Natomiast miasto może się domagać od MEN, skoro nie ma nauczycieli, rezygnacji z pewnych formalnych ograniczeń przy zatrudnianiu zwiększając rolę dyrektora.

Jeszcze jakieś 10 lat temu, o tym czego będzie uczył dany nauczyciel, decydował dyrektor szkoły i ponosił odpowiedzialność. Dzięki temu fizyk mógł, gdy była taka potrzeba, uczyć matematyki, biolog – chemii etc. Robił on tzw. zbliżenie przedmiotowe i już. Dziś do nauczania każdego przedmiotu potrzebny jest papier o ukończeniu 3-semestralnych studiów podyplomowych. Poza dochodami wystawiających te papiery, nikomu się z tego powodu, zwłaszcza uczniom, nie poprawiło. Za to szalenie ogranicza ten przepis elastyczność polityki kadrowej dyrektora. Szczególnie, że ciągle pojawiają się i znikają kolejne przedmioty-widma.

Podobnie wiadomo, że, szczególnie w bardzo ambitnym liceum, student informatyki/fizyki/matematyki będzie zwykle lepszym (bo bardziej kompetnetnym) nauczycielem przedmiotów ścisłych od przyuczonego na chybcika na kursie np. geografa. Może też złapać bakcyla i w szkole zostać. Tyle, że studentom w szkole pracować nie wolno jako pozbawionym kwalifikacji. Może więc dopuścić takie rozwiązanie – np. do 1/2 etatu dla studenta pod opieką (płatną!) doświadczonego nauczyciela. Takich możliwości jest znacznie więcej.

Małgorzata Żuber-Zielicz
Przewodnicząca Komisji Edukacji Rady m.st. Warszawy
w latach 2006-2018

Czytaj tej autorki:

15 lipca 2019 10:25
[fbcomments]