0

Grzmiący Rydwan czyli Żukiem z Warszawy do byle gdzie (2 z 3)

Le Żuk przyłapany na tankowaniu w Mali
Le Żuk – przyłapany na tankowaniu w Mali
fot. Piotr Biegała

Piotr Biegała z Grochowa na Żuku w Afryce przeżył spotkanie z mechanikami  w tamtejszym warstacie! I opisał to!

Piotr to człowiek, o którym pisaliśmy w ubiegłym tygodniu [LINK] prezentując fragment jego książki „Grzmiący Rydwan na Saharze”. Opisał w niej świat inny od Warszawy, w którym przecież żyjemy na co dzień. Świat gdzie je się rękoma, gdzie naprawa samochodu to proces dalece bardziej skomplikowany niż u nas. Gdzie nie zawsze wszystko jest piękne i ekologiczne a mimo to żyją tam ludzie i są na swój własny sposób szczęśliwi. Dzisiaj prezentujemy kolejny fragment książki – tym razem właśnie o malijskim mechaniku samochodowym.

Dziś następuje techniczny podział grupy – ja z Krzyśkiem i Jędrzejem z załogi Peugeota zabieramy się za serwis samochodów. Maszyny mają za sobą połowę dystansu, dużo od nich wymagaliśmy, a muszą przecież dowieźć nas do kraju. Peugeot z racji startu w klasie rajdowej dostał szczególnie mocno w kość. Chłopaki go nie oszczędzali, więc teraz wymaga wielu zabiegów, niektórych całkiem specjalistycznych. Stracił bieg wsteczny (w tych warunkach to i tak nienaprawialne), ma wyciek oleju, huczy tylny most, siadły też tylne amortyzatory, przetarty jest wlew paliwa (opona o niego ocierała przy dużych dobiciach zawieszenia) i nie działa rozrusznik.

Z Żukiem nieco prościej – trzeba coś zrobić z przednim zawieszeniem, które dobija praktycznie na najmniejszym już wyboju. Niszczy nam to coraz bardziej obie opony, a chciałbym aby udało się na nich wrócić do Polski w jakiej takiej całości, bo zostaniemy bez żadnego zapasu, a zdobycie tutaj pasujących opon AT to nie taka prosta sprawa. Na zwykłych oponach z osobówki nie chcę jechać, są za delikatne. Bracia z misji polecają nam zakład mechaniki pojazdowej gdzie serwisują swoje auta. Dosłownie dwieście metrów dalej. Podobno robią niedrogo, dobrze i uczciwie. Szkoda, że jeszcze nie szybko i sprawnie, ale w tym momencie o tym nie wiemy.

Jędrzej odprowadza Peugeota i ustala z właścicielem zakres prac. Jako jedyny z nas włada biegle francuskim. W samochodzie trzeba wymienić łożyska w tylnym moście, zmienić filtr i olej w silniku i jeszcze kilka dupereli. Ja z Żukiem pojawiam się w tym samym warsztacie jakąś godzinę później. Okazuje się, że zasadniczo wystarczy u nas wyjąć przednie sprężyny i dorobić dystanse z twardej gumy, aby podnieść całe zawieszenie. Sprawa prosta, na dwie godziny roboty. Ustalamy dokładny zakres i cenę usługi, właściciel serwisu przybija prawicę aby zatwierdzić układ i patrząc na niebo dodaje Insz’allah (z arabskiego. „Jak Bóg da”).

Siedzimy sobie zadowoleni, zajadamy zimne mandarynki, obserwujemy funkcjonowanie tego przedziwnego, malijskiego serwisu samochodowego i nudzimy kosmicznie. Auta naprawiane są wprost na ziemi, nikt nie korzysta z podnośników, podstawowym narzędziem jest klucz płaski i rurka żeby go przedłużyć, a w roli kobyłek zabezpieczających auto przed wyrżnięciem w „podłogę” – są stare bloki silników. Na dwóch takich spoczywa właśnie tył niebieskiej pięćset piątki Jędrzeja. Nikt też nie zawraca sobie głowy ekologią – podłoże to klasyczny „czarnoziem mechanika”, czyli gleba nasączona już chyba hektolitrami starych olei silnikowych i przekładniowych. Kawałek dalej jest wybetonowany kawał placu, na nim pracowałoby się dużo łatwiej, ale tam akurat składują samochody. Przedziwna logika. Mijają kolejne godziny a przy Żuku nic się nie dzieje. Przy Peugeocie też zresztą nie ma większego ruchu. Normalnie zamarło.

Nieco zaniepokojeni pytamy za pośrednictwem Jędrzeja kiedy panowie zaatakują Żuka, skoro się nudzą i dowiadujemy się, że już, zaraz. No dosłownie zaraz – jak tylko skończą Peugeota. A przy Peugeocie niewiele się dzieje, bo części porozwożono do różnych zakładów które wykonują cząstkowe usługi typu nabicie nowych łożysk na półosie. Ale ponieważ auto rozgrzebane, to nie zaczynają następnego. Pewnie żeby im się części nie pomyliły…

I tu właśnie mamy dowód na to, że warto się uczyć języków obcych, a przynajmniej obyczajów. Insz’allah to tutaj słowo klucz. Umawiasz się z kimś na coś konkretnego. Ustalacie precyzyjnie wszystko, cały harmonogram rozpisany i narysowany, kasa już czeka, a gość na koniec przy klepnięciu umowy patrzy w niebo i dodaje Insz’allah. I już możesz ją sobie zwinąć w ciasny rulonik i wetknąć gdzie słońce nie dochodzi. Bo to słowo załatwia wszystko. Jest najwyższą i najdoskonalszą formą ubezpieczenia. Jak cokolwiek z umowy nie wyjdzie – to Bóg tak chciał i koniec tematu. Człowiek nic tu nie poradzi i nie ma co drążyć zagadnienia.

Jako osoby z pewnym doświadczeniem w mechanice, wraz z Krzyśkiem i Jędrzejem dobrze wiemy, że nie ma najmniejszych szans aby Peugeota skończyli najwcześniej do jutra w południe i to ostro zasuwając (mimo że spokojnie obiecują zrobić to dzisiaj), więc zmieniamy strategię i pytamy szefa czy jak sami wyjmiemy przednie sprężyny z Żuka, to czy dorobi dystanse dzisiaj? Tak, nie ma problemu. Tym razem bez Insz’allah, więc jest szansa.

Przebieram się w strój roboczy i wypakowuję mój mini warsztat czym wzbudzam zachwyt mechaników lokalnych. Zestaw nasadowych kluczy z grzechotką oglądają jakby był ze złota. Miniaturowa wkrętarka akumulatorowa to dla nich niemal cud. W warsztacie nie ma wcale prądu (jak bardzo potrzebują to odpalają generator), a np. spawarka przyjeżdża taksówką tylko jak jest konkretnie do wykonania zadania niezbędna. Niestety okazuje się, że ściągacza wewnętrznego do sprężyn zawieszenia też nie mają (no ja go ze sobą nie wożę) i proponują ściśnięcie ich pasami transportowymi. Dostajemy dwa, niewiarygodnie zmęczone życiem pasy z grzechotkami. Są tak sędziwe, że aż boję się je dotknąć. Ubrudzone w smarach, w wielu miejscach uszkodzone. Oczyma wyobraźni widzę jak taki pas pęka, sprężyna się prostuje i urywa głowę któremuś z tych nieszczęśników. Nieeee…

W międzyczasie przybywa załoga Grzechotnika, już taksówką. Polonezem cieszy się nowy właściciel – za całe 500 euro (w tamtym momencie – około 2000 zł, czyli tyle ile kosztował w Polsce). Byłoby więcej, na mecie słyszałem siedemset, ale tutejsi biznesmeni dobrze wiedzą, że załogi rajdowe mają już bilety na samoloty i codziennie cena za auto jest niższa. Grzesiek sugeruje podniesienie Żuka do góry, aby odprężyć zawieszenie, i wplecenie pomiędzy zwoje obu sprężyn pociętych pasków rozrządu. Naprzemiennie i dookoła każdej z nich. To da pożądany odstęp pomiędzy zwojami, zapewni amortyzację na gumie i uniemożliwi dobijanie. Pomysł wygląda na bardzo dobry no i nie trzeba rozbierać zawieszenia i wyciągać sprężyn do tego celu. Zawsze wożę na takie wyprawy ze sobą dwa-trzy stare paski rozrządu, bo można z nich zrobić wiele rzeczy – jak widać wynaleźliśmy kolejne zastosowanie.

Robiłem już z nich wieszaki do tłumika – świetnie się w tej roli sprawdzają. Guma z paska jest odporna na wysokie temperatury, wystarczy odciąć kawałek, złożyć tak aby zęby się ze sobą zeszły i spiąć opaską typu trytytka. Zresztą zgodnie z hasłem że prowizorki trwają najdłużej – na całej trasie wydech wisiał właśnie na wieszakach skonstruowanych dawno temu z takich pasków. Skoro działa wyśmienicie, to po co zmieniać? Wydech w Żuku i tak mam dorabiany z innego auta, więc żadnych oryginalnych wieszaków nie udało mi się dopasować.

Sprawa zatem prosta. W zestawie mam dwie rozkładane kobyłki i solidny podnośnik typu hi-lift. Takie wozi się w terenówkach. Żuk został przystosowany do używania tego typu urządzenia. Wspominałem że robiłem nowy zderzak – są w nim trzy otwory będące gniazdami do podnośnika hi-lift. Zatem kilka ruchów dźwignią, auto w powietrzu, kobyłki podstawione. Można działać…

Panowie mechanicy zapraszają nas na obiad. Pierwszy raz będziemy jeść rękoma z wielkiej miednicy pełnej ryżu. Najpierw wszyscy starannie myją dłonie za pomocą odrobiny proszku i wody z plastikowego czajniczka. Dopiero potem kucają wokół wspomnianego naczynia. Właściciel serwisu zaczyna przygotowanie posiłku dla pracowników. Do ryżu wlany zostaje bardzo zawiesisty sos na bazie orzeszków ziemnych, przygotowany zresztą przez jego żonę. Z tego co się dowiedzieliśmy – postępuje tak wiele lokalnych firm – szef przy pomocy własnej małżonki karmi zatrudniony personel. Tutaj to po prostu składnik wynagrodzenia.

Obiad w Afryce
Obiad w Afryce – wspólny posiłek mechaników i załóg rajdowych
fot. Piotr Biegała

Grzesiek wrzuca do tego spory kawał pieczonej kozy z przyprawami, którą dostał od nabywcy Poloneza (taki lokalny zwyczaj). Gest ten wywołuje serię zachwyconych mlaśnięć i cmoknięć aprobaty. Panowie informują nas, że nie będzie żadnym faux pas (z franc. nietakt) jeśli ktoś chce jeść łyżką. Kilku z nas się na takie rozwiązanie decyduje, reszta wcina gołymi rękoma. Jedzenie proste, ale bardzo smaczne, warunki niezwykłe, całość stanowi kolejne ciekawe doświadczenie. Jestem zachwycony.

Później zrozumiałem z jak ciekawym zjawiskiem mieliśmy do czynienia. Z jednej strony – podzielono się z nami tym co sami mieli – to wspaniały gest. Z drugiej strony – nasza obecność i uczestniczenie w posiłku była pewną formą nobilitacji dla szefa. To on zaprosił i zaproszenie zostało przyjęte. Zapewne jeszcze przez jakiś czas miał co opowiadać o naprawie dwóch europejskich rajdówek. To nie byle co w tamtejszej rzeczywistości. W podzięce za wspólny posiłek – wygrzebuję jeszcze z Żuka kilka zeszytów, kolorowych długopisów itp. drobiazgów i wręczam właścicielowi firmy. Zostawiliśmy sobie niewielki zapas na wszelki wypadek obdarowania kogoś po drodze. I oczywiście po chwili, jak z pod ziemi zjawiają się jego dzieci, które on tym drobnym moim upominkiem sprawiedliwie obdziela.

Wracam do Żuka. Pasków, które wiozłem w skrzyni co prawda mi brakło, ale pozyskanie ich w zakładzie mechaniki pojazdowej to przecież banał. Cała operacja zajęła niecałe dwie godziny, pomijając stracony wcześniej czas na zbędnym oczekiwaniu na cokolwiek bądź. W sumie mamy zrobione (zespawane) koło, zawieszenie zabezpieczone przed dobijaniem i skontrolowane luzy zaworowe. Auto jest gotowe do drogi powrotnej.

Tymczasem Peugeot nadal w proszku, Jędrzej jednocześnie zdenerwowany i zrezygnowany. Pocieszam go jak mogę, staram się pomóc – a ponieważ nadal jestem w kombinezonie, więc angażuję się w złożenie mostu w niebieskim pożeraczu przestrzeni. Na szczęście mam silikon uszczelniający i odtłuszczacz do hamulców, bo panowie próbują złożyć most na uszczelki wycięte pracowicie z papieru. Jędrzej mało nie dostał apopleksji jak to zobaczył. Powoli się ściemnia, w warsztacie jak już wcześniej wspominałem prądu brak. Panowie odpalają ekraniki swoich komórek i tak przyświecając sobie – składają dalej Peugeota.

Litościwy jestem z natury. Odpalam więc Żuka, cofam dobre 10 metrów, ustawiam idealnie za Peugeotem i odpalam LEDbar na dachu. Natychmiast staje się dzień. Mechanicy w ułamku sekundy znikają. Tak na wszelki wypadek, bo nie wiedzą co się stało. Może to kara boska? Koniec świata? Tu przecież nigdy tak widno o tej porze nie było. Na szczęście po chwili uspokojeni wracają i kontynuują pracę.

Jeżeli kogoś zainteresowało co było wcześniej i później – Piotr nie dość że sam napisał, to również sam wydał i sam sprzedaje swoją książkę. Jest niedroga, bo bez pośredników, a cały dochód przeznaczony jest na kolejną, wspaniałą wyprawę.

Strona wydawnictwa – www.sklep.lezuk.pl

Zobacz też:

  • Fragment książki Piotra Biegały o tym jak w się jeździ w Mauretanii [LINK]
  • Film Piotra Biegały, Budapest-Bamako 2016 Rally by Grzmiący Rydwan [LINK]
7 października 2016 09:03
[fbcomments]